Trump i Bliski Wschód. Fiasko polityki na horyzoncie?

pixabay.com

Donald Trump chciał „wyciszyć” Bliski Wschód i zwinąć amerykańskie zaangażowanie w regionie, a spoiwem tego planu miał być wspólny wróg oraz znaczące dozbrojenie sojuszników.

O ile wspólny wróg nigdzie nie zniknął, o tyle z tym dozbrajaniem zaczęły się schody. Do tej pory wydawało się, że wszystko idzie dobrze. Kluczowe było tutaj oficjalne, gdyż nieoficjalnie działo się to już od dawna, „pogodzenie” Izraela z głównymi państwami regionu. Na pierwszy ogień poszły Zjednoczone Emiraty Arabskie. Niewiele później usłyszeliśmy o tym, że Bahrajn nawiązał stosunki dyplomatyczne z Izraelem. Wszystko zaczęło się spinać w jedną całość.

Tuż za nimi znajduje się Arabia Saudyjska, która zapowiedziała, że po normalizacji stosunków z jej sąsiadem „wszystkie samoloty cywilne ” mogą przelatywać przez jej przestrzeń powietrzną. Do tej pory Izrael nie mógł liczyć na takie udogodnienia. Sam komunikat podano tak, by nazwa państwa położonego w Palestynie nie padła, czyli dyplomacja w pełnej krasie.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że za kulisami, normalizacja relacji jest już od dawna. Za wszystkim stoi oczywiście wspólny wróg, czyli Iran. W obliczu jego rosnącej aktywności w regionie i wyraźnego komunikatu o wyjściu USA dotychczasowi zaciekli przeciwnicy odłożyli niesnaski na bok. Obecnie mamy sygnały, że może dojść do oficjalnego zawarcia porozumienia. Wydawać by się mogło, że Trump przemodeluje Bliski Wschód zgodnie ze swoim planem.

Druga noga planu kuleje

Wyjście Stanów Zjednoczonych z regionu oznacza ni mniej nie więcej tyle, że ewentualna pomoc dla znajdujących się tam państw może przyjść spóźniona. Bez dużych stałych baz i oficjalnego zaangażowania wszelkie aktywne działania o znaczącej sile rażenia rozciągają się na tygodnie, a nie na dni. To z kolei wymusza przeniesienie środka ciężkości na obronę własnymi siłami. By skompensować wyjście tak dużego potencjału militarnego jakim są Amerykanie, należało ściślej zintegrować możliwości obronne i ofensywne rzecz jasna. Dodatkowo można na tym sporo zarobić co w dobie korona-kryzysu nie jest bez znaczenia.

Zwornikiem mógł być samolot F-35. Izrael ma go już od dawna. Zjednoczone Emiraty Arabskie mogłyby podpisać wstępne umowy już w grudniu. W kolejce ustawił się już Katar i to już było dla Izraela dużo za dużo. Przypomnijmy, że F-35 to samolot uderzeniowy więc niejako skrojony pod ewentualną wojnę z Iranem. Tu pojawia się jednak problem.

Żydzi od dziesięcioleci cieszą się przewagą technologiczną nad potencjalnymi wrogami. Obecny sojusz z państwami Bliskiego Wschodu można postrzegać jako taktyczny, a nie strategiczny. Wszystko to razem powoduje pewną niepewność. Amerykanie cały czas zapewniają Jerozolimę, że przewaga technologiczna zostanie utrzymana, ale Katar wydaje się być dla Izraela płachtą na byka. Wpływ na to mają bliskie relacje Kataru z Hamasem, choć i tutaj sytuacja nie jest beznadziejna.

Demokraci wkładają kij w szprychy?

Tymczasem dwóch Amerykańskich senatorów z partii demokratycznej w październiku wystosowało oficjalne zapytanie i zgłosiło szereg wątpliwości odnośnie sprzedaży zaawansowanych samolotów F-35 na Bliski Wschód. Dodatkowo Izrael kategorycznie zapowiedział sprzeciw wobec sprzedaży samolotów dla Kataru. Cały czas domaga się również, by maszyny dla ZEA posiadały obniżone możliwości. Nie jest to takie proste, ani nie jest to Amerykanom na rękę, by „dłubać” przy gotowym produkcie. Unifikacja sprzętowa i szkoleniowa jest filarem ich sieci powiązań militarnych i stan ten raczej się utrzyma.

Mimo wszystko wydaje się, że coraz bardziej prawdopodobne zwycięstwo Joe Bidena w listopadowych wyborach nie przyniesie drastycznych zmian w polityce, jaką Trump nakreślił dla Bliskiego Wschodu. Raczej spodziewać się należy innej otoczki, zmiany akcentów i innego stylu, ale kierunek powinien zostać niezmieniony. Ameryka idzie w kierunku Chin więc zwija się z innych regionów.

Należy również spojrzeć na całe zamieszanie jak na negocjacje. Być może całe „pohukiwanie” jakie obecnie obserwujemy, to jedynie wyrabianie sobie lepszych pozycji negocjacyjnych oraz lepszego miejsca w regionalnej układance. Koniec końców jakoś trzeba będzie funkcjonować w nowej rzeczywistości bez USA i wszyscy mają tego świadomość.

Krzysztof Kuska

Komentarze