Wojna na pełnej? Atak Izraela, zemsta Iranu i nuklearny miecz Damoklesa nad Bliskim Wschodem oraz światowymi rynkami
- Czy na Bliskim Wschodzie wybuchnie kolejna wojna na pełną skalę? Pytanie to zadają sobie nader liczni obserwatorzy po kolejnych akcjach Izraela, których celem był Iran – a na które ten z różnych przyczyn musi odpowiedzieć. I to widowiskowo.
- Region ten dotąd znany jest z ciągłych konfliktów, przeważnie mają one jednak nieregularny charakter. Istnieją jednak czynniki, które mogą wpłynąć na przewartościowanie bliskowschodniej architektury (nie)bezpieczeństwa.
Śmierć Ismaila Hanija w Teheranie w wyniku izraelskiego zamachu uruchomiła kolejne błędne koło wojny na Bliskim Wschodzie. Ładunek wybuchowy, który zabił szefa biura politycznego Hamasu przybyłego na inaugurację nowego prezydenta Iranu, zabił nie tylko jego. Był także ogromnym ciosem wizerunkowym.
Co więcej, w wyniku izraelskiej akcji dzień wcześniej zginął także drugi w hierarchii członek Hezbollahu, Fuad Szukr. Na te ataki Iran, biorąc pod uwagę realia polityki na Bliskim Wschodzie, po prostu musi odpowiedzieć. I to najlepiej krwawo i widowiskowo – nic tak nie naprawia nadszarpniętego autorytetu, jak odpowiedni „headcount„…
Iran wyraźnie to zresztą zapowiedział. Ajatollah Ali Chamenei, rahbar i faktyczny władca Iranu, ogłosił, że siły irańskie uderzą bezpośrednio w terytorium Izraela. Także nowy prezydent Iranu, Masud Pezeszkian, a także przywódca Hezbollahu, Hassan Nasrallah, składali podobne obietnice. Zemsta, widowiskowa, wybuchowa i wystrzałowa, musi nastąpić.
Krwawy teatr siły i pozorów
Tyle, że do podobnych incydentów dochodziło w przeszłości już wielokroć – i wszystko dotąd rozchodziło się po kościach. Zaledwie niedawno, na wiosnę tego roku, Iran po raz pierwszy bezpośrednio zaatakował Izrael pociskami rakietowymi. Miało to miejsce w odpowiedzi na izraelskie bombardowanie irańskiego konsulatu w Damaszku.
Atak, tyleż widowiskowy, co mało skuteczny, wówczas i owszem nastąpił. Wielkie ilości użytkowników mediów społecznościowych z Bliskiego Wschodu radowało się i wiwatowało, ciesząc się symboliką. Niewiele jednak prócz symboliki (i polityki) z tego uderzenia wyniknęło. A i w dalszej przeszłości wielokrotnie dochodziło do izraelskich nalotów – na cele w Libanie, Syrii, Iraku. I tyle. Nic w istocie to nie zmieniło.
Warto bowiem zauważyć, że zmiana status quo żadnemu z politycznych graczy nie jest tam na rękę. Izrael nie ma wystarczających rezerw demograficznych, by prowadzić długie i wyczerpujące wojny. Z kolei Iran (a niegdyś kraje arabskie) nie dysponuje stosownymi zasobami technologicznymi, by pokonać Izraelczyków w symetrycznym konflikcie. Graczom zewnętrznym – jak USA czy Chinom – pomimo odmiennej retoryki zależy przede wszystkim na spokoju w regionie.
Czy zatem i tym razem wszystko będzie jak zwykle? Izrael będzie prowadził swoje operacje spod znaku płaszcza i szpady (i ukrytej bomby), a Iran i jego sprzymierzeńcy z „Osi Oporu” (Hezbollah, jemeńscy Huti, szyickie milicje z Iraku i Syrii etc.) będą odpowiadać atakami pocisków rakietowych, dronów i tym podobnych środków asymetrycznych – ale wszystko to nie będzie naruszać względnej stabilności układu sił na Bliskim Wschodzie?
Iran drąży skałę
Być może niekoniecznie. Długofalowe działania Irańczyków prowadzą bowiem do zasadniczego przewartościowania układu bezpieczeństwa w tamtym regionie świata. Efekt taki może mieć już sama strategia „Osi Oporu”. Zakłada ona wciągnięcie Izrael w przewlekły, nękający i wyczerpujący konflikt bez wyraźnego rozstrzygnięcia.
Celem nie jest tutaj pokonanie państwa żydowskiego, ale samo podtrzymywanie konfliktu. To bowiem angażuje – i wyczerpuje – zasoby, siły i energię izraelskiego społeczeństwa, których to może po prostu nie mieć. Warto bowiem pamiętać, że populacja Izraela, pomimo całego zaawansowania jego gospodarki i technologii, to zaledwie niecałe 10 milionów ludzi. W skali ludności regionu – kropla w morzu.
To jednak może zejść na dalszy plan wobec doniesień, jakie poczynają się pojawiać. Oto bowiem amerykańskie służby wywiadowcze w swych raportach (i to nawet tych upublicznionych) stwierdzać mają, że Iran znacząco zbliżył się do perspektywy pozyskania broni jądrowej. Izrael wielokroć odgrażał się co prawda, że do tego nie dopuści, to samo czyniło też wielu amerykańskich polityków.
Faktem jest jednak, że poświęcając odpowiednie zasoby, czas i wysiłek, Iran jest w stanie tego dokonać. Jak zresztą większość uprzemysłowionych krajów na świecie – które nie czynią tego ze względów ekonomicznych lub politycznych. Nie zaś dlatego, że militarna technologia nuklearna jest zupełnie nieosiągalna.
Nuklearny półksiężyc
Pytanie, które jest tu bardziej zasadne, brzmi raczej – jakie byłby skutki nuklearnego Iranu? Broń atomowa, prócz swojej oczywistej i niepodważalnej siły destrukcyjnej, jest bowiem orężem w równej mierze psychologicznym co bojowym.
W przypadku jej posiadania przez obydwie strony konfliktu, paradoksalnie wywiera ona wpływ stabilizujący. Doktryna „gwarantowanego wzajemnego zniszczenia” („mutually assured destruction„) powstrzymała od wojny na pełną skalę tak śmiertelnych wrogów, jak Związek Sowiecki i NATO. Jest dość prawdopodobne, że również w przypadku Izraela i Iranu można byłoby mówić o podobnej logice.
Tym bardziej, że obecnym władzom obydwu tych krajów atmosfera nieustającego wojennego wzmożenia (ale bez starcia na pełną skalę) jest wręcz bardzo na rękę. Takie jest przynajmniej racjonalne założenie. Tym natomiast, czym Bliski Wschód może się tu różnić, to fakt, że polityka często bywa irracjonalna. I często oparta na emocjach, a nie (tylko) kalkulacji.
Możliwe jest także, że Iran (albo i choćby tylko niektóre frakcje w strukturze tego państwa) swoje religijno-ideologiczne posłanie dżihadu traktują znacznie poważniej niż tylko slogan propagandowy. Równie prawdopodobne jest przy tym, że podobnie fanatyczny stosunek do ochrony „Trzeciej Świątyni” mogą mieć radykalne środowiska w Izraelu.
Nowa zmienna w równaniu
Czy zatem należy się obawiać widocznych z kosmosu nuklearnych rozbłysków na Bliskim Wschodzie? Na razie z pewnością nie. A w każdym razie nie w nadchodzących tygodniach i miesiącach. Zapewne też i latach – nawet bowiem gdyby Iran skonstruował ładunek nuklearny jutro, opracowywanie i doskonalenie skutecznych środków jego przenoszenia także zajmuje całe lata.
Nawet, gdy w końcu to nastąpi (a zapewne nastąpi – kierownictwo Iranu wydaje się być zdeterminowane, że jedynie ten krok zapewni mu względne bezpieczeństwo), nie musi to oznaczać, że świat stanie w nuklearnym ogniu. Ani nawet ta konkretna część świata. Może to nawet zadziałać w sposób stabilizujący, cementując umiarkowanie zimną wojnę, jaką Iran i Izrael z upodobaniem toczą.
Jednak niedocenianiem możliwych konsekwencji byłoby nieuwzględnienie ewentualności, w której tak istniejące izraelskie ładunki jądrowe, jak i przyszłe irańskie, mogłyby zostać użyte. Choćby za pośrednictwem aktora proxy i na „niewielką” skalę. Obydwie strony postrzegają tę drugą jako egzystencjalne zagrożenie (Izrael) lub nieprzejednanego ideologicznego wroga (Iran).
Przez to mogą mieć znacznie mniejsze opory przed użyciem „ostatecznej broni”, niż wynikałoby to z klasycznie rozumianych zasad polityki międzynarodowej. Powstanie irańskiego arsenału nuklearnego należałoby więc uznać za czynnik o potencjalnie trudnym do przewidzenia wpływie i konsekwencjach zaistnienia. Tym bardziej trudnych, im mniej abstrakcyjną, a bardziej realną jest perspektywa irańskiej bomby A.