Zielona przyszłość: straż pożarna płonie przez własne EV
Gwałtowny pożar, który kilka dni temu zniszczył stację, którą niemiecka straż pożarna zaledwie niedawno oddała do użytku, wywołały jej własne, elektryczne wozy strażackie. Koszt – dziesiątki milionów euro. Ale polityczna moda na ekologię, nakazująca „zielone” rozwiązania gdziekolwiek się da, bezcenna…
Samochody elektryczne to idea usilnie forsowana nie tylko w dziedzinie komunikacji osobowej. Nie brakuje ich także w dziedzinie pojazdów specjalistycznych – takich jak wozy strażackie. O takie wzbogaciła się niedawno niemiecka straż pożarna. Przynajmniej tymczasowo wzbogaciła.
Jednak forsowanie rozwiązań technologicznych nie ze względów technologicznych, lecz ideologicznych, nader często przynosi kiepskie rezultaty. I tak też było w tym przypadku. O czym na własnej może nie skórze, lecz majątku przekonała się rzeczona jednostka straży.
Straż pożarna płonie
Najnowsze, elektryczne wozy strażackie niedawno sprawiła sobie straż pożarna z miejscowości Stadtallendorf w Hesji. Nie tylko wozy były nowe – samą jej stację oddano do użytku mniej niż rok temu. Wszystko nowiutkie i bezawaryjne, prawda?
Elektryczne wozy były jednak, jak to powszechnie bywa, zasilane bateriami litowo-jonowymi. Nie od dziś wiadomo, że baterie takie mają przykrą praktykę powodowania gwałtownych pożarów. Co gorsza, częstokroć mają one miejsce niemal bez ostrzeżenia. I bez (widocznego) powodu.
Gołym okiem nie sposób dostrzec bowiem wewnętrznej korozji, która najczęściej je powoduje. Efekt był przewidywalny. Huraganowy pożar zniszczył całą stację, kilkanaście wozów, sprzęt gaśniczy i inne wyposażenie. Strat ludzkich nie było – bo i nikogo nie było w budynku. Te finansowe ocenia się jednak na 20 do 24 milionów euro.
Na ironię zakrawał fakt, że stacja straży nie miała… alarmu przeciwpożarowego. Z drugiej strony, podobne alarmy w przypadku pożaru najczęściej wysyłają zawiadomienie… najbliższej straży pożarnej. Do kogo miałby wysyłać zawiadomienie alarm na lokalnej stacji tejże straży?
Nieznośny ciężar „ekologii”
Co gorsza – pożar taki był w istocie do przewidzenia. Drugą bowiem częstą przyczyną, obok korozji obudowy i przedostawania się wilgoci do baterii, jest tzw. overcharging. Czyli ciągłe ładowanie, pomimo już kompletnego naładowania.
To jednak jawi się jako smutna konieczność w przypadku wozu strażackiego. Straż pożarna musi bowiem być gotowa do wyjazdu w przypadku wezwania od razu – a nie, kiedy jej elektryczny wóz w końcu się naładuje. W efekcie pojazdy najpewniej zostawiano podłączone do ładowania na noc. I voila…
Oczywiście problemu można tego było łatwo uniknąć, po prostu analizując kwestię wcześniej. Trudno, by podobna analiza, o ile byłaby rzetelna, przyniosłaby jakikolwiek inny wniosek prócz tego, że wymagające długiego ładowania pojazdy elektryczne nie nadają się dla służb ratunkowych, takich jak straż pożarna.
No ale przecież trzeba było pokazać, jak bardzo jest się „eko”.
Wdusić postęp w gardła
Jest to kolejny przypadek pożaru, który wywołały sławetnie podatne na samoistny zapłon pojazdy elektryczne. Pożary takie szkodzą nie tylko właścicielom (z przyczyn oczywistych) i otoczeniu (z uwagi na toksyczne substancje, które przy takiej okazji przedostają się do otoczenia).
Rujnuje to także opinię samym wehikułom elektrycznym, a tym samym – utrudnia rozwój technologiczny samym EV. Sprawia to też, że próby siłowego wymuszania rzekomej „transformacji” przez rządy jawią się jako tym bardziej rażąca arogancja władzy. Nie zaś odpowiedź na faktyczne potrzeby i wyzwania współczesnego transportu.
Nie bez racji podnosi się przy tym, że choć sama idea napędu elektrycznego nie musi by zła, to ograniczanie jej wyłącznie do zasilania bateryjnego i wymuszanie wyłącznie takiego modelu pojazdu, bez uwzględniania i rozwoju alternatyw, jest przeciwskuteczna.
I w rzeczywistości ma na celu inne kwestie niż świętoszkowato deklarowaną „troskę o klimat”.