Problemy USA z Koreą Północną nie zakończą się wraz ze śmiercią Kim Dzong Una

Dwa tygodnie temu świat medialny obiegła plotka o rzekomej śmierci północnokoreańskiego dyktatora. Informacja taka została podana m.in. przez amerykański CNN. Kim Dzong Un miał mieć operację, która zakończyła się zgonem pacjenta. Podejrzenia takiego obrotu sprawy pojawiły się po absencji przywódcy w dniu 15 kwietnia na uroczystości państwowej zorganizowanej na cześć dziadka Kim Dzong Una. Lider Korei Północnej długo nie pokazywał swojego oblicza publicznie, co ostatnim razem miało miejsce miesiąc temu (11 kwietnia). Jednak po życzeniach ze strony Donalda Trumpa szybkiego powrotu do zdrowia, można wnioskować, iż plotki okazały się nieprawdziwe.

Niemniej zamieszanie związane z nieobecnością północnokoreańskiego dyktatora przyczyniło się do spekulacji dotyczących tego, kto przejąłby władzę po dotychczasowym przywódcy oraz jakie będą tego konsekwencje dla państwa, ale i politycznej sceny międzynarodowej? Pytania te zdają się sugerować, iż personalia odgrywają w temacie sporów USA z Koreą Północną decydującą rolę. Jednak wcale tak nie jest. Niezależnie od tego, kto jest lub będzie przywódcą na północy półwyspu północnokoreańskiego, to taka osoba będzie musiała zmierzyć się z pewnymi obiektywnymi warunkami w jakich funkcjonuje kraj. Nie da się bowiem skutecznie kierować państwem, nie uwzględniając szeregu uwarunkowań, zależności i okoliczności, jakie mają na nie wpływ.

Geopolityczne miejsce Korei Północnej w międzynarodowym układzie sił

Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna (KRLD) to państwo o blisko trzykrotnie mniejszej powierzchni niż Polska, zamieszkiwane przez dwudziestosześciomilionową populację. Wielkość północnokoreańskiej gospodarki szacowana była w 2017 roku na nieco ponad 32 mld USD. Dość napisać, że PKB państwa było wówczas około czterdzieści razy niższe niż PKB sąsiadów z południa. Ta różnica wzrosła jeszcze w 2019 roku i w tej chwili mówi się o tym, że gospodarka Korei Południowej jest wielkości pięćdziesięciu trzech gospodarek Korei Północnej. Taka dysproporcja wynika m.in. z tego, że państwo kierowane przez komunistyczny reżim zostało odizolowane od globalnego rynku handlowego. Na KRLD od lat nałożone są sankcje gospodarczo-handlowe, które uzależniają Pjongjang od nielegalnej i niejawnej pomocy ze strony Chińskiej Republiki Ludowej. Pomocy, która ratowała ludność Korei Północnej przez klęską głodu.

Wobec tego, jak to się stało, iż tak słabe gospodarczo i stosunkowo niewielkie państwo odgrywa tak głośną rolę na arenie międzynarodowej? Dlaczego od dziesiątek lat jest zdolne przeciwstawiać się największej potędze świata, absorbując uwagę oraz potencjał Stanów Zjednoczonych? Odpowiedź na to pytanie jest niezwykle prosta i oczywista dla każdego, komu nieobca jest choćby podstawowa wiedza historyczna dotycząca wydarzeń na Półwyspie Koreańskim w XX wieku.

Po zakończeniu II Wojny Światowej i kapitulacji Japonii, w wyniku gry politycznej między ZSRR a USA, w 1948 roku doszło do proklamowania Republiki Korei ze stolicą w Seulu (zabezpieczanej przez stacjonujące na południu wojska USA), a także Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej ze stolicą w Pjongjangu (w której stacjonowały wojska sowieckie). Podział Korei stał się wówczas faktem, choć nie był on wcześniej planowany. Taki stan rzeczy skłonił północnokoreańskiego dyktatora Kim Ir Sena do zjednoczenia państwa pod swoim przywództwem. Problem polegał na tym, iż Stalin nie chciał angażować się w lokalny konflikt, który mógłby przerodzić się w wojnę z USA. Jednocześnie do 1949 roku w Chinach trwała wojna domowa, co wszystko łącznie sprawiało, że Kim Ir Sen nie mógł się spodziewać wsparcia od komunistycznych partnerów. Sytuacja zmieniła się, gdy Mao Zedong wygrał wojnę domową i stworzył Chińską Republikę Ludową (X 1949r.), a kilka miesięcy wcześniej Amerykanie wycofali swoje wojska z Korei Południowej.

Wobec takiego obrotu wydarzeń, 25 czerwca 1950 roku wojska Korei Północnej zaatakowały południowego sąsiada. Do 5 września 1950 roku wydawało się, iż sprawa została rozstrzygnięta, bowiem niemal całe terytorium Korei Południowej (95%) dostało się pod okupację komunistów z północy. I wówczas do gry wszedł gen. Douglas MacArthur, który wraz z siłami USA wykonał desant (15 września) na Półwysep Koreański i przeszedł do błyskawicznej kontrofensywy. Do 25 października 1950 roku Amerykanie nie tylko odbili całe południe, ale i zajęli 90% terytorium Korei Północnej. To nie był jednak koniec szybkich zwrotów akcji. Gdy w Waszyngtonie opracowywano plan utworzenia zjednoczonej Korei, granicę chińsko-koreańską przekroczyły siły Mao Zedonga. Kilkusettysięczna armia ponowiła ofensywę na południe zmuszając znacznie mniej liczne wojska ONZ (głównie USA) do odwrotu . W styczniu 1951 roku Seul został na powrót utracony na rzecz komunistów, choć już miesiąc później miasto zostało odzyskane. Front ustabilizował się na wysokości 38 równoleżnika na linii „Kansas-Wyoming”, która do dziś stanowi granicę między koreańskimi państwami. Jednak dopiero 27 lipca 1953 roku podpisano rozejm i ustanowiono strefę demarkacyjną, które obowiązują po dziś dzień.

Od tego momentu gwarantem niepodległości Korei Północnej stała się Chińska Republika Ludowa. Jednocześnie wobec międzynarodowych sankcji oraz izolacji polityczno-gospodarczej, którymi został dotknięty Pjongjang, uzależnienie od Chin jeszcze wzrosło. Jednakże pamiętać należy, że wówczas Chińska Republika Ludowa sama borykała się z dokładnie tymi samymi problemami. I dopiero w 1971 roku, na skutek tzw. „dyplomacji pingpongowej” doszło do porozumienia na linii Pekin – Waszyngton. Porozumienia, dzięki któremu Chiny zostały w kolejnych latach wpięte w system międzynarodowego handlu, co w efekcie umożliwiło zamknięcie chińskiego rozdziału pt. kryzysy i klęski gospodarcze, a także pozwoliło wejść na drogę ku prosperity. Wskazać jednak należy, iż „odwrócone” od ZSRR Chiny stawały się w pewien sposób zależne od USA i godziły się na pokojową współpracę z zachodnim hegemonem. Dotychczas, gdy Mao Zedong nie zgadzał się z władzami z Waszyngtonu nie cofał się przed kierowaniem publicznych gróźb w stronę USA. Deal zawarty z Amerykanami wykluczał tego rodzaju działania w przyszłości. Innymi słowy, Pekin zdawał sobie sprawę z tego, iż w pewnym sensie porozumienie z USA wiąże chińskim władzom ręce. Wobec tego, Chińczycy potrzebowali innego lewara wobec USA. Na przykład całkowicie zależnego od Pekinu podmiotu, który występowałby jednak oficjalnie tylko w swoim imieniu. I w razie potrzeby służyłby jako narzędzie nacisku, swoistego rodzaju bat, na Stany Zjednoczone. Korea Północna nadawała się do pełnienia takiej roli. Jednak by groźby ze strony biednego i słabego Pjongjangu nie były odbierane przez hegemona zwykłym wzruszeniem ramion, musiały być wiarygodne i mieć odpowiedni ciężar gatunkowy. Zapewne między innymi z tych powodów, pod koniec lat siedemdziesiątych, KRLD uzyskała dostęp do broni atomowej. Stając się od tego momentu niewygodnym cierniem, z którym muszą borykać się kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych.

Reasumując. Polityka zagraniczna Korei Północnej jest w dużej mierze zależna od woli władz z Pekinu. I ilekroć chińskie władze chciały coś dobitnie zakomunikować partnerom z Waszyngtonu, tylekroć Kim Dzong Un lub jego poprzednicy, przeprowadzali testy broni atomowej. Wskazać bowiem należy, że Półwysep Koreański nie był i wciąż nie jest dla USA strefą interesów strategicznych. Wobec czego, polityka hegemona względem Pjongjangu do niedawna niemal nie istniała (utrzymywano zwyczajnie status quo, w tym izolacje i sankcje). Tymczasem to władze z Pjongjangu, niczym szaleńcy, co jakiś czas wystosowywały groźby wobec USA, testowały broń jądrową i doprowadzały do zaognienia i tak nie najlepszych relacji. Z perspektywy interesów Korei Północnej, takie działanie nie miało wielkiego sensu (ewentualnie służyło na cele polityki wewnętrznej). Jednak, jeśli uwzględnić interesy Pekinu, wówczas niezrozumiałe czasem działania władz Pjongjangu nabierają głębszego znaczenia.

Korea Północna jest uzależnionym od chińskiej pomocy trybikiem w rywalizacji Chin z USA. Jednym z nielicznych lewarów, jakimi dysponuje Pekin w starciu z Waszyngtonem. Dlatego właśnie Donald Trump podjął próbę neutralizacji zagrożenia z Pjongjangu, składając Kim Dzong Unowi ofertę przyjęcia go do amerykańskiego obozu. Co dotychczas nie przyniosło jednak zauważalnych efektów. Podkreślenia w tym miejscu wymaga to, że o ile same Stany Zjednoczone nie są zagrożone uderzeniem ze strony Korei Północnej (vide tarcza antyrakietowa na Alasce), to jednak pod presją znajdują się amerykańscy sojusznicy: Korea Południowa i Japonia. I to głównie ze względu na ich interes, a także fakt, że Waszyngton potrzebuje tych sojuszników, USA musi reagować na agresywne działania reżimu z Pjongjangu. I pokazywać, że sytuacja jest pod kontrolą, a amerykańskie wojska obronią przed ewentualnym atakiem zarówno japońskie terytorium jak i Seul.

Ostatnie koreańskie starcie w kontekście gry na linii Pekin – Waszyngton

Warto w tym miejscu prześledzić przebieg wydarzeń z ostatnich lat, kiedy to rywalizacja chińsko-amerykańska weszła w stadium otwartego, oficjalnego starcia. Konfrontacyjna w stosunku do Chińskiej Republiki Ludowej polityka prezydenta Donalda Trumpa, który wprowadził się do Białego Domu w 2015 roku, spotkała się bowiem z szybką reakcją Chin. I użycia przez Pekin północnokoreańskiego „czerwonego przycisku”. Już w 2016 roku reżim Korei Północnej zapowiedział przyśpieszenie prac nad rozwojem broni nuklearnej i środków jej przenoszenia. W odpowiedzi na to, w kwietniu 2017 roku Donald Trump zdecydował się na wysłanie w pobliże Półwyspu Koreańskiego aż trzech lotniskowców US Navy. Niemal natychmiast po tym, Chiny postanowiły przesunąć część swoich wojsk na granicę z Koreą Północną. W lutym 2018 roku niektóre zachodnie media informowały o wzmocnieniu chińskich wojsk granicznych na opisywanym odcinku o dodatkowe trzysta tysięcy żołnierzy. Czując za plecami taką potęgę, Kim Dzong Un we wrześniu 2017 roku nakazał przeprowadzić kolejną próbę jądrową, tym razem prawdopodobnie przy użyciu bomby wodorowej. Tego rodzaju demonstrację natychmiast potępiło ONZ, co zaowocowało kolejnymi sankcjami nałożonymi na Koreę Północną. Pod koniec września 2017 roku władze z Pjongjangu opublikowały film propagandowy, w którym siły Korei Północnej zniszczyły amerykańskie lotnictwo oraz zatopiły lotniskowiec US Navy. W listopadzie w pobliżu koreańskiego półwyspu zgrupowała się amerykańska flota (3 lotniskowce) i rozpoczęła ćwiczenia wojskowe z flotą japońską. W tym samym czasie Donald Trump odwiedził Chiny, gdzie podpisał kilka umów handlowych, jednak spotkanie to nie przyniosło pozytywnego przełomu w sprawie Korei Północnej.

28 listopada 2017 roku północnokoreańska armia przetestowała międzykontynentalną rakietę balistyczną, a Kim Dzong Un zapowiedział, że w zasięgu jego broni znajduje się cały obszar Stanów Zjednoczonych Ameryki. Od tej chwili wypadki nabrały tempa. W dniach 4-8 grudnia lotnictwo amerykańskie i południowokoreańskie przeprowadziło olbrzymie manewry lotnicze, w których symulowano bombardowania północnokoreańskich celów. Amerykańska demonstracja siły musiała być bardzo sugestywna, bowiem dokładnie w tym samym czasie własne manewry wojskowe na granicy z Koreą Północą rozpoczęła Federacja Rosyjska. Najwyraźniej zaniepokojeni możliwym rozwojem sytuacji Rosjanie woleli zaznaczyć, iż wobec ewentualnej wojny, nie pozostaną obojętni. W dniach 11-15 grudnia armie Korei Południowej i USA przeprowadziły manewry wojsk lądowych (Warrio Strike IX), których celem było przeprowadzenie symulacji przejęcia północnokoreańskiej broni masowego rażenia. W ćwiczeniach tych wzięło udział kilkanaście tysięcy żołnierzy USA.

Tuż przed nowym rokiem (29 grudnia 2017 roku) upubliczniono zdjęcia satelitarne, które dowodziły, że Chiny (pomimo sankcji) wysyłały do Korei Północnej ropę naftową. Prezydent Donald Trump ostro skomentował to w mediach społecznościowych i zagroził, że jeśli Pekin nie pomoże w kwestii Korei Północnej tak jak obiecywał, wówczas prezydent USA „zrobi to, co zawsze zapowiadał”. Choć nie zostało to oficjalnie wyjaśnione, łatwo można wydedukować, co miał na myśli amerykański przywódca. Przypomnijmy, że gdy POTUS pisał te słowa, na Morzu Japońskim rozlokowana była najpotężniejsza flota jaką świat widział w jednym miejscu od kilkudziesięciu lat (3 grupy lotniskowców + flota japońska). Nad Koreą Południową krążyło wówczas ponad 200 samolotów, w tym bombowce B-1B oraz najnowocześniejsze myśliwce F-35 Lightning i F-22 Raptor. Z kolei przy granicy państw koreańskich rozlokowano tysiące amerykańskich żołnierzy (obok armii Republiki Korei). Choć prezydent Donald Trump słynie z ostrych sformułowań i ciętego języka, to jednak słowa wsparte realną siłą i przygotowaniami do ataku posiadały odpowiedni ciężar gatunkowy.

Jednak i Kim Dzong Un posiadał własne atuty. W przemowie noworocznej oświadczył, iż : „przycisk nuklearny zawsze znajduje się na moim biurku. To nie groźba, to rzeczywistość”. Co w swoim stylu skomentował Donald Trump twittując: „(…) I too have a Nuclear Button, but it is a much bigger & more powerfull one than his, and my Button works!”. O powyższej wymianie uprzejmości informowały wszystkie światowe media. Co nie zostało jednak zauważone to to, że w tej samej przemowie Kim Dzong Un życzył udanych, Zimowych Igrzysk Olimpijskich, które miały się lada moment rozpocząć w Korei Południowej. Jednocześnie dyktator potwierdził chęć wysłania na tą imprezę reprezentacji z północy półwyspu, zaznaczając, że byłby to dobry moment na zademonstrowanie jedności koreańskiego narodu. To wówczas decydenci z Korei Południowej wystosowali do Donalda Trumpa prośbę, by przesunąć kolejne manewry wojskowe zapowiedziane na kwiecień 2018 roku, tak, by nie zakłócać sportowej atmosfery na Igrzyskach Olimpijskich.

Już 9 stycznia 2018 roku doszło do rozmów między delegacjami obu Korei. Oficjalnie powodem rozmów był udział reprezentacji KRLD w IO. Jednak wszystko wskazuje na to, że władze z południa, przerażone widmem konfliktu, który dotknąłby ich terytorium, postanowiły samodzielnie wziąć sprawy w swoje ręce i załagodzić spór z Kim Dzong Unem (zresztą po jego wyraźnych sygnałach z noworocznego przemówienia). Pertraktacje odbywały się pomimo stanowczego stanowiska Stanów Zjednoczonych. Zachowanie twardej linii wobec Korei Północnej zostało zresztą zaakceptowane na międzynarodowym spotkaniu ministrów w Vancouver z dnia 16 stycznia (choć nie było tam przedstawicieli Rosji i Chin). Tuż przed owym meetingiem, doszło do rozmowy telefonicznej na linii Xi-Trump, która najwyraźniej nie miała wpływu na późniejsze wydarzenia. Warto jednak o niej wspomnieć, bowiem ukazuje, iż w kwestii Pjongjangu, stanowisko Pekinu było i jest niezwykle istotne, a może i decydujące.

Podczas, gdy władze USA sprawiały wrażenie gotowych na wszystko, Kim Dzong Un kontynuował rozgrywanie własnej partii dyplomatycznej. W dniu 25 stycznia 2018 roku władze KRLD wydały apel do „wszystkich Koreańczyków świata”, w którym odwołały się do: „świetlanej przyszłości zjednoczonej, potężnej kwitnącej nacji”. Reżim wyraźnie próbował załagodzić waśnie z południem, zyskać sympatię tamtejszej opinii publicznej, a jednocześnie za winnego zaistniałego konfliktu między krajami uznał Waszyngton. Co jeszcze bardziej zaogniło relacje z hegemonem. Załagodzić spór próbowała Moskwa, której przedstawiciele zwrócili się w dniu 9 lutego do obu stron o podjęcie dialogu bez warunków wstępnych. Ludzie z Kremla musieli czuć pismo nosem, ponieważ tego samego dnia na ceremonii otwarcia Zimowych IO reprezentacje obu Korei wystąpiły pod wspólną flagą Zjednoczonej Korei. Co spotkało się ze stanowczym protestem rządu Japonii. Japonii, dla której przypomnijmy, znacznie większa i zjednoczona Korea stałaby się silnym rywalem.

Na Igrzyskach Olimpijskich stawiła się siostra Kim Dzong Una, która odbyła oficjalne spotkanie z prezydentem Korei Południowej. Spotkanie, na którym pomimo zaproszenia, nie zjawił się wiceprezydent USA. Co było czytelnym sygnałem, iż Stany Zjednoczone nie zamierzają układać się z grożącym im dyktatorem. Zamiast tego, amerykański senat przegłosował Taiwan Travel Act, który był pierwszym oficjalnym aktem ustawodawczym USA wspominającym o takim państwie jak Republika Chińska (dotąd USA, by nie drażnić Pekinu, nie uznawało oficjalnie Tajwanu). W odpowiedzi, 2 marca, Chiny ostrzegły Tajpej i zagroziły interwencją zbrojną na „zbuntowaną prowincję”. Efekt był taki, że doszło do kolejnego precedensu, kiedy to Prezydent Tajwanu po raz pierwszy oficjalnie odwiedziła USA i spotkała się z amerykańskimi politykami.

W czasie gdy trwała polityczna gra na linii Pekin-Waszyngton, 6 marca na zaproszenie Kim Dzong Una, w Pjongjangu zjawiła się delegacja Korei Południowej. W czasie rozmów, dyktator wyraził chęć, by: „napisać nową historię narodowego zjednoczenia”. W końcu 9 marca prezydent Donald Trump przyjął do wiadomości, że rozmowy pokojowe trwają oraz poinformował, iż Kim Dzong Un rozmawiał o denuklearyzacji swojego kraju, a także obiecał zaprzestać testowania broni rakietowej i jądrowej w czasie rozpoczętych negocjacji. Dzień później, zainicjowanie rozmów pokojowych zostało potwierdzone w rozmowie telefonicznej pomiędzy Trumpem, a Xi. Od tego momentu, pałeczkę w rozmowach z Pjongjangiem przejął od Seulu Waszyngton. Warto podkreślić, że dyplomacja z USA dość szybko rozpoznała bojem nową sytuację i elastycznie dostosowała swoją strategię polityczną. O ile wcześniej starano się groźbą zmiękczyć Pjongjang, a w szczególności stojący za kulisami rosnącego napięcia Pekin, o tyle administracja Donalda Trumpa dostrzegła pojawienie się nowej sposobności. I od tego momentu, prezydent USA rozpoczął grę o przeciągnięcie Korei Północnej do amerykańskiego obozu.

Jak wiemy, próby przekupienia Kim Dzong Una (m.in. dostępem do globalnego rynku, ochroną militarno-polityczną oraz procesem zjednoczenia Korei) nie powiodły się. Po dwóch spotkaniach przywódców (w Singapurze z 12 czerwca oraz w strefie zdemilitaryzowanej na 38 równoleżniku w dniu 30 czerwca 2018 roku, kiedy to D. Trump jako pierwszy prezydent USA stanął na północnokoreańskim terytorium), a także wciąż przyjaznych gestach i słowach kierowanych w stronę dyktatora przez Donalda Trumpa, Korea Północna wznowiła testy rakiet balistycznych. Taki obrót sprawy nie powinien dziwić. Bowiem wciąż decydujący wpływ na to co się dzieje w Pjongjangu mają Chińczycy. W interesach Pekinu natomiast, nie jest definitywne zażegnanie konfliktu koreańskiego, a efektywne nim zarządzanie. Dlatego też, ewentualne porozumienie w sprawie denuklearyzacji Korei Północnej, a może i nawet zjednoczenia Półwyspu Koreańskiego, musiałoby zostać zawarte z przywódcą Chińskiej Republiki Ludowej. Bowiem bez gwarancji z Pekinu nie da się decydować o losach KRLD. Czego dowodzi dotychczasowy pat w negocjacjach na linii Pjongjang – Waszyngton.

Kim Dzong Un przeszkodą na przyszłość?

Łatwo sobie wyobrazić sytuację, w której osoba Kim Dzong Una przeszkadzałaby w zawarciu trwałego porozumienia w sprawie denuklearyzacji Korei Północnej, a może nawet scalenia jej z południem. Bowiem, jak przy każdego rodzaju umowie, niezwykle istotną rolę przed jej zawarciem, ma wiarygodność partnera. Na tą chwilę, Kim Dzong Un wznowił testy rakiet balistycznych (w samym marcu wystrzelono dziewięć pocisków), co w sposób klarowny przekreśla wszelkie wcześniejsze rozmowy z p. Donaldem Trumpem. Co za tym idzie, kolejna próba porozumienia się z północnokoreańskim dyktatorem może być postrzegana jako uległość, lub co gorsza, poddanie się wodzeniu za nos. Amerykański prezydent naraziłby się wręcz na pośmiewisko, gdyby np. spotkał się z Kim Dzong Unem po raz trzeci i po raz trzeci nie doszłoby do przełomu. Wówczas okazałoby się, że władze z Waszyngtonu poddawane są skutecznej tresurze.

Gdy hegemon pochłonięty jest problemami w innych regionach świata lub intensyfikuje działania przeciwko Chińskiej Republice Ludowej, wówczas Pjongjang wprowadza dodatkowe zagrożenie i element zamieszania. Co wiąże się z przymusem zaangażowania Amerykanów również na północnokoreańskim odcinku. Jednak, gdy Ci już zmobilizują swoje siły i środki przeciwko Kim Dzong Unowi, ten natychmiast łagodzi retorykę i ociepla relacje. Wojska Stanów Zjednoczonych wracają do swoich poprzednich zadań i opuszczają okolice podzielonego półwyspu. Wówczas następuje kolejne zwiększanie presji na USA i ich sojuszników (Korea Południowa i Japonia) przez administrację Kim Dzong Una.

Ta zabawa w kotka i myszkę nie może jednak trwać wiecznie. Gdy prezydent Donald Trump uzna, że kolejne rozmowy z dyktatorem narażą jego wizerunek (co też nie jest bez znaczenia), a także wiarygodność Stanów Zjednoczonych, wówczas nie będzie mowy już o jakimkolwiek porozumieniu z władzami z Pjongjangu. A przynajmniej porozumienie takie będzie mało prawdopodobne, gdyby jego stroną miał zostać Kim Dzong Un. Oczywiście ten przełomowy moment, w którym Donald Trump spali wszelkie mosty, jeśli chodzi o relacje ze swoim nowym „przyjacielem”, jeszcze nie nastąpił. Co ma związek z faktem, iż w tym roku odbędą się wybory prezydenckie w USA. Innymi słowy, Donald Trump nie może publicznie przyznać się do błędu, jakim prawdopodobnie były próby podjęcia rozmów z Kim Dzong Unem. By ponownie zmienić retorykę względem północnokoreańskiego reżimu, w Stanach Zjednoczonych muszą odbyć się wybory. Wówczas, czy to nowy, czy też dotychczasowy prezydent będzie mógł, nie obawiając się już politycznych konsekwencji, wrócić do agresywnej retoryki względem Pjongjangu. Co, jeszcze raz należy podkreślić, będzie równoznaczne z przyznaniem, iż wcześniejsza polityka wyciągnięcia ręki okazała się nieefektywna.

Tak więc osoba Kim Dzong Una, rzeczywiście może powodować w przyszłości pewne komplikacje. Również z tegoż względu, iż trudno sobie będzie wyobrazić np. zjednoczenie Korei, przy zagwarantowaniu dotychczasowemu dyktatorowi określonych przywilejów, a może nawet i części władzy. Co innego, gdyby w ramach koreańskiego dealu, nastąpiło obalenie reżimu Kim Dzong Una i powierzenie transformacji ustrojowej kraju innej osobie. Choćby tylko ze względów wizerunkowych, tego rodzaju opcja wydaje się być jedną z możliwych.

Czy wobec tego, można wyciągnąć wniosek, że ewentualna zmiana przywództwa w Korei Północnej już teraz, gwarantowałaby zawarcie przyszłego porozumienia? Taka teza wydaje się być zbyt daleko idąca. Ponieważ, jeśli nie zostaną określone warunki brzegowe porozumienia pomiędzy Chińską Republiką Ludową, a Stanami Zjednoczonymi, wówczas personalia dotyczące liderów w Korei Północnej nie będą miały aż tak wielkiego znaczenia. Niezależnie od tego, kto będzie rządzić w Pjongjangu, stolica ta pozostanie uzależniona na wielu płaszczyznach od Pekinu. Co za tym idzie, nowy przywódca Korei Północnej wszedłby automatycznie w buty poprzednika. I miałby do czynienia z tym samym geopolitycznym równaniem, w którym jego państwo stanowi zależny od innych trybik. Z Koreą Północną jest bowiem podobnie, jak z Białorusią. Uniezależnienie Mińska od Rosji i wyciągnięcie Białorusi spod rosyjskiej strefy wpływów byłoby równie trudne, jak włączenie Korei Północnej w zachodni system polityczno-gospodarczy wbrew woli Chińczyków. Zresztą tego rodzaju rozwiązanie byłoby prawdopodobnie dodatkowo torpedowane ze strony Federacji Rosyjskiej, dla której Korea Północna stanowi wartościowy czynnik rozpraszający uwagę Amerykanów, skupioną w tej chwili również na rywalizacji z Moskwą.

Rola Korei Północnej w azjatyckiej architekturze bezpieczeństwa

Warto w tym miejscu rozwinąć wcześniej sygnalizowaną już kwestię dotyczącą wagi państwa północnokoreańskiego dla najważniejszych regionalnych graczy. Ponieważ o ile Półwysep Koreański nigdy nie był i wciąż nie należy do strategicznie ważnych frontów lub kierunków dla Stanów Zjednoczonych, o tyle Pjongjang pełni istotną rolę w lokalnym układzie sił.

Z przyczyn położenia geograficznego, a w szczególności z uwagi na bliskość terytoriów, Korea Północna stanowi zagrożenie dla Japonii (zwłaszcza w kontekście broni rakietowej i jądrowej). Japończycy czują się tak długo bezpiecznie, jak długo ich flota, lotnictwo i systemy obronne są wystarczająco silne, by obronić Kraj Kwitnącej Wiśni. Tymczasem w chwili obecnej, obrona Japonii przed uderzeniem rakietowym Korei Północnej wydaje się być problematyczna. Zwłaszcza w sytuacji, gdyby Pjongjang dysponował okrętami podwodnymi zdolnymi przenosić głowice atomowe (czym północnokoreański reżim chwalił się już w połowie 2019 roku). Dlatego też denuklearyzacja Korei Północnej jest jednym priorytetów polityki Tokio.

Podobnie wygląda sprawa w przypadku Seulu. To dziesięciomilionowe miasto leży niemalże nad granicą z Koreą Północną. Co za tym idzie, stolica Korei Południowej wydaje się być nie do obronienia przez ewentualnym zniszczeniem w czasie wojny. Narażona jest bowiem nie tylko na atak z powietrza, od strony Morza Żółtego (a uwzględniając łodzie podwodne z bronią atomową, nawet z Morza Japońskiego) , ale również na inwazję lądową. Co gorsza, południowokoreańska metropolia znajduje się w zasięgu północnokoreańskiej artylerii rozmieszczonej na północ od 38 równoleżnika. Dlatego też władze Korei Południowej są bardzo podatne na szantaż z groźbą użycia siły. To tłumaczy podjęcie na początku 2018 roku rokowań z Kim Dzong Unem, pomimo niechęci głównego gwaranta bezpieczeństwa Seulu, czyli Stanów Zjednoczonych.

Z perspektywy Waszyngtonu, sytuacja wygląda w ten sposób, że obaj ww. sojusznicy domagają się silnej obecności militarnej USA w regionie. Jednakże, o ile Japończycy są skłonni naciskać władze Stanów Zjednoczonych w kwestii dążenia do definitywnych, a nawet agresywnych rozwiązań, o tyle Koreańczycy z południa stanowią czynnik opowiadający się za konsensusem i ustępstwami (choć w ograniczonym zakresie). Władze z Seulu są gotowe na zjednoczenie półwyspu, nawet kosztem sporych nakładów gospodarczych (wsparcie i dofinansowanie dla północy) oraz ustępstw politycznych (etapowa transformacja ustrojowa, z zachowaniem przywilejów dla dotychczasowych elit północnokoreańskich). Tymczasem władze z Tokio obawiają się powstania Zjednoczonej Korei, która dysponując blisko osiemdziesięciomilionową populacją, mogłaby się stać potęgą gospodarczą oraz militarną, rywalizującą z Japonią.

Amerykanie muszą uwzględniać oczekiwania regionalnych sojuszników z uwagi na fakt, iż bez nich, mieliby olbrzymi problem w rywalizacji z Chinami. Państwo Środka jest w tej chwili niejako zamknięte od strony morza tzw. Pierwszym Łańcuchem Wysp (Kuryle, Wyspy Japońskie, Tajwan, Filipiny, Borneo). Ważną rolę pełni tutaj również Korea Południowa (bliskość do kontynentalnych Chin i Morza Żółtego). Dzięki współpracy polityczno-militarnej, flota Stanów Zjednoczonych, jak również siły powietrzne, mogą korzystać z sojuszniczych baz. Jednocześnie główna amerykańska baza na Zachodnim Pacyfiku (Guam) znajduje się na stosunkowo bezpiecznych tyłach teatru zmagań. Dodatkowo nie do przecenienia jest pomoc ze strony silnej floty japońskiej, która stanowi ważne uzupełnienie dla grup uderzeniowych US Navy. Gdyby państwa regionu uznały, iż USA nie są w stanie zagwarantować im bezpieczeństwa, wówczas byłyby skłonne do przeorientowania swojej polityki zagranicznej i nawiązania współpracy z Chinami. To w konsekwencji mogłoby oznaczać otwarcie dostępu dla chińskiej floty na Zachodni Ocean Spokojny, w dalszej perspektywie, wyparcie Amerykanów z tej części świata. Co w konsekwencji oznaczałoby klęskę w rywalizacji z Chinami.

Jeszcze ciekawiej prezentuje się perspektywa Chińskiej Republiki Ludowej. Już w tej chwili, z terytorium Korei Południowej można pokusić się o blokowanie Morza Żółtego. Innymi słowy, Amerykanie wraz z sojusznikami mogliby spróbować zatrzymać transport morski do portów w Tiencin, które obsługują Pekin. Gdyby amerykańskie wpływy sięgnęły również Korei Północnej, wówczas do stolicy Chin byłoby jeszcze bliżej. Zwłaszcza drogą powietrzną. Terytorium północnokoreańskie stanowi dla Państwa Środka niezbędny bufor bezpieczeństwa i właśnie dlatego w Wojnie Koreańskiej, Mao Zedong nie wahał się wprowadzić chińskich wojsk i użyć ich przeciwko Amerykanom. Dlatego również, podobnie postępuje przewodniczący Xi Jinping, który w 2017 roku posłał na granicę chińsko-koreańską trzysta tysięcy żołnierzy.

Czego możemy spodziewać się w przyszłości?

Wszelkiego rodzaju próby predykcji geopolitycznych losów świata zawsze należy traktować jako pewnego rodzaju intelektualną zabawę. Nie natomiast, jako naukową syntezę wynikającą z analizy dostępnych danych. Przyszłość zawsze jest niepewna, często wiążę się z nieoczekiwanymi wydarzeniami, a do tego nawet najbardziej spostrzegawczy obserwator nie posiada dostatecznej wiedzy, by wziąć pod uwagę w swojej kalkulacji wszystkich czynników mających wpływ na dany proces czy zjawisko. Niemniej, nie powinno to odstręczać od podejmowania prób opisania prawdopodobnych scenariuszy, na które można się w jakiś sposób przygotować.

W mojej opinii, w kwestii związanej z Koreą Północną, najbardziej prawdopodobną wersją przyszłości jest taka, w której reżim z północy kolejny doprowadzi do zaognienia relacji z Waszyngtonem. Szanse na to będą tym większe, im bardziej zaostrzy się rywalizacja amerykańsko-chińska. Gdyby Kim Dzong Un (lub jego następca) ponownie zagroził USA lub jego sojusznikom, wówczas należy spodziewać się odpowiedzi podobnej do tej z przełomu lat 2017-2018. Tyle, że tym razem, amerykańska demonstracja siły i gotowości do przypuszczenia ataku na Koreę Północną będzie nastawiona na osiągnięcie definitywnego rozstrzygnięcia kwestii denuklearyzacji. I tym razem, Amerykanie nie pozwolą storpedować swoich oczekiwań podpisania układu z Pekinem. Żadne dyplomatyczne zabiegi władz z Pjongjangu, a także pełne trwogi sygnały z Seulu, nie będą w stanie złagodzić determinacji Waszyngtonu. Amerykanie wydają się być gotowi za wszelką cenę zamknąć omawiany front, co pokazali zimą na przełomie lat 2017-2018. I mają na to opracowane i przećwiczone gotowe rozwiązanie.

Jeśli Pjongjang ponownie stanie się zagrożeniem, wówczas Stany Zjednoczone po raz drugi zgromadzą siły gotowe do przeprowadzenia ataku, jednak tym razem nie rozpuszczą ich bez osiągnięcia konkretnych celów. Zapewne wojna będzie ostatecznością, jednak groźba jej wywołania będzie musiała być na tyle realna, by Chińczycy w nią uwierzyli. I rozpoczęli rzeczywisty proces pokojowy prowadzący do denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, iż ewentualny atak na Koreę Północną byłby dla Chińczyków bardzo niepożądany. Po pierwsze, ponieważ inwazja mogłaby doprowadzić do zajęcia Korei Północnej przez USA. Po drugie, wojna mogłaby wciągnąć Chiny w konflikt z USA, na który Pekin nie jest jeszcze gotowy (słabość floty, uzależnienie od morskich łańcuchów dostaw). Wobec tego, administracja Stanów Zjednoczonych zapewne kalkuluje, iż odpowiednio silna presja w kwestii Korei Północnej zmusi Chińską Republikę Ludową do ustępstw. Choćby po to, by zyskać na czasie. Ponieważ ten, działa na korzyść Państwa Środka. Każdy kolejny rok dostępu do globalnego rynku, wzmacnia Chiny gospodarczo, a co za tym idzie, pozwala na zyskiwanie przewag w wyścigu technologiczno-militarnym. Tego rodzaju kalkulacja sprawia, że stawianie spraw na ostrzu noża, wzmacnia pozycję negocjacyjną USA. Dlatego też, w relacjach Waszyngton-Pekin, to Amerykanie są stroną aktywną, a Chińczycy responsywną.

Łatwość przewidzenia takiego obrotu wydarzeń leży w fakcie, iż w praktyce cały proces eskalacji na linii Pjongjang – Waszyngton został już kilkukrotnie przećwiczony, w tym zaledwie dwa lata temu. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Rywalizacja chińsko-amerykańska trwa, kwestia Korei Północnej i prowadzonego przez nią programu atomowego nie została rozwiązana, a negocjacje w tym zakresie stanęły w martwym punkcie. Jednocześnie Kim Dzong Un powrócił do testów broni rakietowej, co nakazuje spodziewać się dalszych reperkusji z tym związanych. Jednakże ponowny zwrot amerykańskiej polityki względem północnokoreańskiego reżimu, w mojej ocenie, został przełożony na okres powyborczy.

Krzysztof Wojczalautor geopolitycznego bloga krzysztofwojczal.pl, a także książki z tej samej dziedziny, która ukaże się jesienią 2020 roku (roboczy tytuł: „Trzecia Dekada”).

Dziękujemy, że przeczytałeś/aś nasz artykuł do końca. Obserwuj nas w Wiadomościach Google i bądź na bieżąco!
Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie będzie opublikowany.