Niemiecka instytucja państwowa traktuje Słowian jak Indian? Absurdalna polityka

Najpewniej kojarzycie, drodzy czytelnicy, termin „land acknowledgement„? Moda na jego wygłaszanie pojawiła się ostatnimi czasy w środowiskach hołdujących światopoglądowi woke. Ma ono charakter nieomalże rytualny – w dyskursie anglojęzycznym określa się toto jako „virtue signaling” – i sprowadza się do symbolicznego poniżania własnych przodków, ich dziedzictwa kulturowego i intelektualnego przez osoby o europejskim rodowodzie, poprzez właśnie wspomniany „acknowledgement”.

Owa perwersja umysłowa pojawiła się oczywiście w USA, w postępowych kręgach uniwersyteckich, skąd rozprzestrzeniła się po lewicowej stronie tamtejszego spektrum podziału politycznego i światopoglądowego. „Land acknowledgement” polega na ostentacyjnym „przyznaniu”, że angielscy koloniści, którzy zbudowali późniejsze Stany Zjednoczone, uczynili to na „skradzionej ziemi”, wydartej siłą niewinnym Indianom (w miarę możliwości jest to wypowiadane drżącym z oburzenia tonem).

Osoba, która „acknowledges” nieprawe i niemoralne początki współczesnej Ameryki, demonstracyjnie oddaje słuszność ludności indiańskiej w nieistniejącym, bo już daaawno rozstrzygniętym sporze o terytoria kontynentu północnoamerykańskiego. Oraz uznaje ich prawa do… w istocie trudno stwierdzić, do czego, żądania zwrotu tych ziem? Brzmi to oczywiście w sposób sugerujący oderwanie od rzeczywistości. Nie jest jednak ważny tutaj skutek praktyczny, a wyraz deklaracji lojalności wobec światopoglądu woke.

W tym sensie, „land acknowledgement” jest nader podobny do niegdysiejszej samokrytyki, połączonej z potępianiem własnych zaszłości burżuazyjno-imperialistycznych, która „modna” była w czasach stalinowskich – jako publiczne samo-upokorzenie się, które miało udowadniać oddanie Partii oraz drogiemu wodzowi. Teraz jednego wodza na podobieństwo Stalina w USA nie ma (bo Donald Trump to zdecydowanie przeciwna opcja polityczna), ale polityczny ruch na wzór jedynie słusznego marksizmu-leninizmu – voilà

Napaskudzić we własne gniazdo

Oczywiście można by tutaj długo tłumaczyć, że wbrew strzelistemu auto-obmawianiu swych początków przez amerykańską lewicę, w sposobie powstania USA nie było nic niezwykłego. Część ziem od Indian po prostu legalnie kupiono. Resztę po prostu skolonizowano (w przypadku bezludzia) lub owszem, podbito. Dokładnie jednak w ten sam sposób rzekomo poszkodowane plemiona indiańskie weszły w posiadanie tych ziem – wyrzynając swoich poprzedników.

Dlaczego zatem Europejczyków za zwycięskie i zdobywcze wojny się potępia, a wszystkie inne nacje globu – nie? Zwłaszcza, że biali koloniści w Ameryce, jeśli czymkolwiek się wyróżniali, to raczej elementami in plus. Rzadko bowiem zdarzali się w historii zdobywcy, którzy byli skłonni ziemię kupić – i faktycznie za nią zapłacić. Rzadko także zdarzali się ci, którzy oszczędzali podbitą ludność w autonomicznych rezerwatach, zamiast obrócić ją w przymusową siłę roboczą lub w ogóle zabić.

W tym kontekście potępianie pierwszych europejskich mieszkańców Ameryki – oraz, co za tym idzie, ich potomków (w myśl ”postępowego, intersekcjonalnego dyskursu krytycznego”, będącego koncepcyjnym fundamentem haseł woke, potomkowie są odpowiedzialni za rzekomą „opresję” na równi ze swymi antenatami sprzed wieków) stanowi po prostu przejaw hipokryzji. Wiadomo jednak, że nie chodzi tu o sens historyczny, a o wyraz deklaratywnego podporządkowania się hasłom jedynie słusznej ideologii.

Powody do dumy w wydaniu woke

W pewien sposób z zazdrością, jeśli można tak to określić, spoglądali na amerykańskich progresywistów ich europejscy odpowiednicy. Z tego mianowicie względu, że ci pierwsi mają doskonały powód do oczerniania i wstrętu wobec własnej przeszłości. Europejczycy takiej możliwości nie mają – Stary Kontynent jest bowiem przecież historyczną kolebką szeroko pojmowanego Białego Człowieka. Nie ma zatem kogo przepraszać za „kradzież” ziemi…

Wygląda jednak na to, że jedni europejscy postępowcy wpadli na to, jak mogą się rytualnie upokorzyć w imię woke culture. Przed Państwem – Instytut Goethego w Berlinie! Opłacani przez niemieckiego podatnika intelektualiści sięgnęli bowiem do historii, wczytali się w nią – i eureka! Niemcy też mają powód, by wygłaszać „land acknowledgement„. Jak doczytali się bowiem w podręcznikach do dziejów Średniowiecza, tereny „wokół Berlina” (czyli Brandenburgia) niegdyś należały do Słowian! I cyk, na stronie Instytutu pojawiło się takie oto coś:

Goethe Institute gone woke – "land acknowledgement"
screen: goethe.de

Tytułem wyjaśnienia – w sensie technicznym, fakt, na terenach połabskich (między Łabą a Odrą) od mniej więcej VII i VII do XII wieku zamieszkiwali Słowianie Połabscy. Były to plemiona z grup Wieletów, Obodrzytów czy Serbów Łużyckich, zaś dzisiejszy Berlin był wówczas słowiańskim grodem. Z czasem plemiona owe zostały też podbite przez rozszerzającą swoje władztwo Marchię Brandenburską. Tu jednak zaczyna się rozdźwięk pomiędzy ideologiczną narracją a historią.

Popioły dawnego (i krwawego) Połabia

Słowiańskie Połabie nie było bowiem bynajmniej krainą arkadyjską, zaś jej mieszkańcom daleko było do ofiar niesprawiedliwości historii. Plemiona słowiańskie na tym obszarze z chęcią toczyły bowiem najezdnicze i łupieskie wojny ze wszystkimi sąsiadami (w tym również z sąsiadem ze wschodu, czyli monarchią piastowską). Bardzo długo, bo aż do XII wieku, zachował się pośród nich kult pogański, i to w bardzo wojowniczej formie (przykładowo – wodzami wojennymi Słowian często byli pogańscy kapłani).

Ich finalny podbój nie był efektem wrażego spisku czy „opresji” ze strony królestwa wschodniofrankońskiego oraz szerzej, ówczesnej chrześcijańskiej Europy. Nie było w tym też, przynajmniej wówczas, dominującego tonu antysłowiańskiego – w wojnach z Połabiem brali przecież też udział Piastowie i plemiona polskie, motywowani nie tylko religią, ale przede wszystkim polityką oraz kwestią bezpieczeństwa militarnego. To samo w odniesieniu do Łużyc można powiedzieć o księstwie czeskim.

Pokonanie i kolonizacja ziem dzisiejszej Brandenburgii to zatem po prostu efekt długich, symetrycznych i zaciekle prowadzonych zmagań. Nie było też jednego agresora – po prostu ekspansja plemion połabskich w pewnym momencie zderzyła się z ekspansją plemion germańskich. Finalne zwycięstwo Niemców i Duńczyków nie było zaś efektem ich większego okrucieństwa czy bezwzględności (tu obydwie strony sobie dorównywały), lecz ich przewagi technologicznej, organizacyjnej oraz przede wszystkim ekonomiczno-demograficznej.

Chcecie się powiesić? Powieście się sami…

Jaki jest zatem sens pokornego „land acknowledgement” ze strony toczonego wirusem woke Instytutu Goethego? I dlaczego tylko wobec Słowian Połabskich? Przecież jeszcze w Epoce Brązu większość południowych Niemiec zamieszkiwały plemiona celtyckie kultury halsztackiej. Po niej przez stulecia, aż do początków naszej ery, dominowali tam Celtowie lateńscy. I to ich wyparły prymitywne wówczas szczepy germańskie. Gdzie zatem „land acknowledgement” wobec Celtów? I gdzie przeprosiny dla potomków plemion podbitych przez takich, przykładowo, Hunów? Nie ma chętnych, by je wygłosić?

Szkoda jedynie, że tylko biały człowiek z Zachodu wydaje się szukać powodów, by przepraszać za swoje istnienie i osiągnięcia. A to wszystko w sytuacji, gdy potomkowie zdobywców wschodnioazjatyckich czy bliskowschodnich ani myślą poniżać się przed swoimi niegdysiejszymi ofiarami czy deprecjonować swoje dokonania wojenne i kolonizacyjne (o zdobywcach afrykańskich nie wspominając – choć ci z uwagi na brak źródeł pisanych najpewniej nie wiedzieliby nawet, do kogo owe uwertury adresować).

Jak głosi pewne chwytliwe powiedzenie, cywilizacje giną głównie w wyniku cywilizacyjnych samobójstw. Pozostaje pytanie, dlaczego finansowanym z pieniędzy podatników wyznawcom kultu woke – nie tylko w USA czy Niemczech, ale także w Polsce – pozwala się na popełnianie tegoż cywilizacyjnego samobójstwa w imieniu wszystkich?

Dziękujemy, że przeczytałeś/aś nasz artykuł do końca. Obserwuj nas w Wiadomościach Google i bądź na bieżąco!
Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie będzie opublikowany.