Luksus na koszt podatnika, czyli rząd kupuje służbowe samochody
Jak wiadomo, rząd szuka oszczędności – okazuje się jednak, że daleko nie we wszystkich dziedzinach. Niektóre z nich są tak ważne, że pieniądze na nie się znajdą. Jedną z takich potrzeb są nowe samochody dla przedstawicieli władzy. W tej kwestii kryzysu nie ma. Nie ma go także w kwestii gustów motoryzacyjnych polityków i urzędników.
Olbrzymie emocje społeczne wzbudzają kwestie takie jak zbliżające się podwyżki ceny energii (i to w sposób nie zawsze uzasadniony cenami surowców energetycznych na rynkach), które kładą się ciężkim brzemieniem tak na domowych budżetach, jak i opłacalności produkcji przemysłowej.
Czy też kolejne „ekologiczne” podatki i opłaty, które mają już wkrótce mają dopiec mieszkańcom naszego kraju (jak np. haracze za ogrzewanie domów paliwami kopalnymi). Które wprost wiodą do obniżenia standardu życiowego wielu Polaków w imię abstrakcyjnych (i zdaniem wielu – dętych), ideologicznych celów „środowiskowych”, których ci en masse nie popierają.
Także z budżetem państwa nie jest lekko. Rząd szuka oszczędności w tak ważnych dla przyszłości dziedzinach jak badania naukowe. Nie ma także pewności, czy znajdą się środki na pokrycie krytycznie potrzebnych wydatków na przezbrojenie polskich sił zbrojnych lub budowę elektrowni jądrowych.
Samochody dla państwa władzy
W tym kontekście tym większe emocje budzi fakt, że rząd w takich okolicznościach budżetowych decyduje się na kupno samochodów. A ściślej – nieskromnych samochodów. W tej bowiem dziedzinie bynajmniej nie widać jakichkolwiek oszczędności. Wedle cokolwiek niekompletnych danych, szeroko pojęte państwo miało w tym roku kupić już 942 samochody.
Dane te są niekompletne z tego względu, że wiele organów administracji nie kupuje swoich samochodów (zwłaszcza, gdy pragnie „dyskrecji”) lecz je leasinguje. Lub też korzysta z „wypożyczonych” aut, które formalnie nabyły inne jednostki organizacyjne rządu.
Być może najbardziej zapalnym punktem jest to, jakie konkretnie samochody znalazły się w gronie tych, które nabyli na koszt podatników ich demokratyczni reprezentanci oraz w teorii pracujący dla tychże podatników urzędnicy. Nie od dziś wiadomo, że Polacy nie cierpią, gdy władza obnosi się z luksusem, za który płaci z ich pieniędzy.
Rażą więc samochody takie jak BMW serii 7 czy Mercedes klasy S – czyli wozy droższe niż 0,5 miliona złotych. Trudno także zrozumieć, czemu pracownicy publiczni muszą koniecznie poruszać się autami takimi jak Volvo XC90 (cena ok. 400 tys. zł) czy Audi A6 (ok. 300 tys.).
Nieodparta potrzeba luksusu
Naturalnie, nie wszystkie te wozy są tak drogie – pełniejszą ich listę zawiera niedawna publikacja portalu Interia. Warto jednak zadać pytanie, czy wydatek ten był aż tak niezbędny? Czy też, oddając popularny sentyment, nie ma nic zbyt dobrego dla władzy, jeśli płaci państwo podatnik?
Gwoli zaznaczenia – warto pamiętać, że nie chodzi tutaj o postulat, by urzędnicy „dziadowali” i jeździli rozpadającymi się gruchotami. Samochody to dziś narzędzie, powszechnie używane i dostępne dla przeciętnych obywateli. I to mimo usilnych starań Unii Europejskiej i ekologów, którzy najchętniej zarezerwowaliby auta tylko dla milionerów i przedstawicieli władzy, resztę populacji skazując na tzw. zbiorkom.
Potrzebne są one także i urzędnikom, i stąd oczywiste, że administracja je kupuje. Tylko czy w tym przypadku spełniają one funkcję utylitarnego narzędzia – czy raczej atrybutu luksusu?
Co warte odnotowania – wszystkie automobile dla władzy to samochody z silnikami spalinowymi. Próżno w ich gronie szukać wozów elektrycznych, rzekomo tak niezbędnych w celu „ratowania klimatu”. Do kupna EV i owszem, zachęca się zwykłych obywateli (niekiedy zresztą za ich własne pieniądze). Jednak państwo w swoich decyzjach zakupowych zdaje się ani myśleć o „ratowaniu klimatu”. Gdyby jeszcze tylko nie próbowało zmuszać do tego ludzi… ech.