Czy Kanada się rozpadnie? Radykalny scenariusz może być bliższy realizacji, niż na to wygląda
Po kolejnym zwycięstwie lewicującej Partii Liberalnej w kanadyjskich wyborach, prowincje ze środkowego zachodu tego kraju całkiem realnie grożą secesją. Kanada to bowiem kraj federacyjny, w którym prawną możliwość jego opuszczenia się uznaje. Katalog zadrażnień, napięć politycznych, gospodarczych i ideologicznych napęczniał zaś do tego stopnia, że może stanowić przyczynek do zmian na mapie zachodniej półkuli.
Jak wiadomo, w tym tygodniu Kanada przeprowadziła długo oczekiwane wybory parlamentarne. Wygrała je – po raz czwarty z rzędu – Partia Liberalna. Stało się tak pomimo ogromnych problemów gospodarczych kraju, jego zalewu przez hojnie dotowanych przez władze imigrantów oraz autorytarnych zapędów cenzorskich samych, nomen omen, Liberałów. Wydatnie „dopomógł” im w tym Donald Trump, który swoją retoryką dot. ceł oraz aneksji Kanady jako 51 stanu zepchnął na dalszy plan normalny dyskurs polityczny.
Na skutek takiego obrotu spraw Kanadyjska Partia Konserwatywna, jedyne ugrupowanie opozycyjne mające szansę na odebranie Liberałom totalnej kontroli nad krajem, znalazło się w politycznej sytuacji bez wyjścia (będąc zmuszona w istocie poprzeć linię rządu lub spotkać się z oskarżeniami o zdradę). Jej lider, Pierre Poilievre, mimo nieomal pewnych perspektyw zwycięstwa jeszcze w zeszłym roku, teraz pożegna się ze stanowiskiem. Całe zaś ugrupowanie popadło w dryf.
W efekcie tego Kanada na kolejne cztery lata pozostanie pod władzą wyraźnie, a w niektórych aspektach nawet radykalnie lewicowej Partii Liberalnej – choć pod nowym przywództwem. Ogromnie niepopularnego Justina Trudeau w marcu zastąpił Mark Carney, były szef Banku Anglii (sic!). I choć będzie on zmuszony do stworzenia rządu mniejszościowego, to mając do dyspozycji bliskich programowo, potencjalnych koalicjantów (Zielonych i/lub Nową Partię Demokratyczną) może być w stanie uczynić to bez wielkich trudności.
Dwie dekady Partii Liberalnej
Nie oznacza to jednak, że Carney nie ma powodów do zadowolenia – podobnie zresztą jak Partia Liberalna, lewicujący wyborcy z Toronto, Vancouver i innych największych miast (których głosami wygrała) czy nawet Kanada jako całość. Czwarte z rzędu zwycięstwo dogmatycznie progresywnych Liberałów stanowić może bowiem gwóźdź do trumny tego kraju jako bytu politycznego – przynajmniej w tym kształcie, w jakim dziś on funkcjonuje.
Obawy o rozpad Kanady nie są, skądinąd, nowe. Przez całe dekady secesją groziła francuskojęzyczna prowincja Quebec. W efekcie tego kolejne kanadyjskie rządy (przede wszystkim te Liberalne) wykazywały daleko posuniętą ustępliwość wobec interesów tej prowincji i żądań jej władz. Często wyraźnym kosztem całej reszty kraju (Kanada to federacja złożona łącznie z 13 prowincji i terytoriów). Budziło to zresztą irytację innych regionów i zarzuty o wyraźne faworyzowanie Quebecu.
W wyniku tegotygodniowych wyborów wystąpić z federacji może jednak nie Quebec, a Alberta. W odróżnieniu od „głośnej” medialnie, francuskojęzycznej prowincji ze wschodu kraju, Alberta to prowincja ze środkowego zachodu. Obejmuje głównie tereny wielkich równin, prerii i lasów. Jej mieszkańcom pod względem stylu życia, kultury, poglądów czy nawet osobistej sympatii znacznie bliżej jest do sąsiadów zza pobliskiej granicy amerykańskiej niż mieszkańców postępowych miast wschodniej Kanady.
Kanada pęknięta – w połowie mapy
W podobny sposób można też scharakteryzować dwie inne, graniczące z Albertą prowincje – Manitobę i Saskatchewan. Alberta uchodzi jednak za tę najbardziej niechętną władzom centralnym. Zwłaszcza tym z Partii Liberalnej. Co więcej, te ostatnie uczyniły w ciągu ostatnich lat wiele, by niechęć ta zamieniła się w otwartą wrogość. Można tu wspomnieć choćby drakońskie lockdowny, nielegalne represje polityczne wobec uczestników tzw. Konwoju Wolności czy próby „zaorania” przemysłu wydobywczego w imię tzw. ekologii.
Krótko mówiąc, środkowa Kanada i jej mieszkańcy w dużej mierze postrzegają rządy w Ottawie jako instytucję, która reprezentuje interesy innych części kraju – i czyni ich kosztem. Oraz która wyciąga rękę po ich zasoby (by dotować Quebec oraz inne prowincje na wybrzeżu), a w zamian nie oferuje nic prócz biurokratycznych ciężarów oraz prób forsowania progresywistycznego światopoglądu (w obszarze „ekologii” czy „inkluzywności”), który akurat tam pozostaje raczej mało popularny.
Podobne wyrazy niezadowolenia pojawiały się już wcześniej. Dotąd jednak, zwłaszcza w mediach ze wschodniej Kanady, traktowano je z pobłażaniem, jako frustrację „rednecków”. Która być może jest groma w sferze werbalnej, ale z której nic nie wyniknie. Podobną opinię wyraził zresztą w toku niedawnej kampanii wyborczej nie kto inny, jak premier Carney. Być może właśnie ta pobłażliwość była elementem, który prócz szeregu wspomnianych punktów spornych pomógł zogniskować wybuch niezadowolenia.
Donald Trump jako geopolityczny prorok?
W toku tej samej kampanii szereg polityków sugerował bowiem, że kolejna kadencja rządów Partii Liberalnej może w końcu doprowadzić do secesji. Głosy te starał się tłumić Pierre Poilievre i „krajowa” Partia Konserwatywna. Ale bez rezultatu – zaledwie bowiem jeden dzień po ogłoszeniu zwycięstwa Liberałów, rząd Alberty opublikował projekt zmian, które ułatwią prowincji referendum niepodległościowe.
Formalnie, Bill 54, jak określono ów projekt nowelizuje lokalne przepisy wyborcze. Kluczowe zmiany to obniżenie progu niezbędnego do organizacji takiego referendum w ramach obywatelskiej inicjatywy. Liczba niezbędnych do zebrania podpisów zmniejszy się z 20 do 10% procent (liczbą odniesienia jest tutaj suma głosujących w ostatnich wyborach). Oznacza to jednak, że ilość tych podpisów spadnie z 600 tys. do 177 tys. Dodatkowo na ich zebranie organizatorzy będą mieli 120 dni, zamiast 90. Jest to próg wykonalny do spełnienia.
I choć premier Alberty, Danielle Smith, zapewnia, że zbieg czasowy z wynikami wyborów jest tutaj absolutnie przypadkowy, to niewielu jest obserwatorów, którzy by w to uwierzyli. Niemal równie mało co tych, którzy wierzą w powyborcze zapewnienia Marka Carney’a, że chce być premierem „wszystkich Kanadyjczyków”. Rzecz w tym, że dla mieszkańców Alberty czy Saskatchewan, Kanada w coraz mniejszym stopniu jest „ich” krajem. A w coraz większym – ideologicznie obcym bytem, który traktuje ich zasoby jak dojną krowę.
Nie jest powiedziane, że Kanada na pewno się rozpadnie. Nie jest też powiedziane, że nawet gdyby Alberta, Manitoba i Saskatchewan opuściły federację, to dołączyłyby do Stanów Zjednoczonych. Zarazem jednak nie jest to też zupełnie nieprawdopodobne. Kto mógłby pomyśleć, że bon moty Donalda Trumpa o Kanadzie jako 51. stanie USA, które tak pomogły Liberałom w kolejnym zwycięstwie wyborczym, mogą potencjalnie okazać się prorocze?