Agentka SB, potencjalnie zamieszana w śmiertelne otrucie, prowadzi „warsztaty równościowe”. Czyli na co idą miejskie pieniądze
„Warsztaty równościowe” z zakresu „inkluzywności” oraz „przeciwdziałania dyskryminacji – które poprowadzić ma b. konfidentka SB, nad którą ciążą podejrzenia udziału w zabójstwie przez otrucie. Taki pomysł Urząd Miasta Krakowa ma na efektywne wykorzystanie pieniędzy podatników.
Interesujący sposób przepalania pieniędzy podatników począł uskuteczniać krakowski magistrat. Najwyraźniej problemy ze smogiem, zatłoczenie komunikacyjne, „betonoza” czy 6,5 miliardów długu to problemy, które które Urząd Miasta Krakowa uważa za dopuszczalne. Na tyle dopuszczalne, że zamiast skierować wszystkie zasoby na rozwiązywanie tychże (i wielu innych), znajduje dla środków „lepsze” zastosowanie.
Finansuje mianowicie nietanie „warsztaty równościowe”. Oj nietanie (31 tys. za trzy spotkania). Cóż to takiego „warsztaty równościowej” i jaką srebrną kulą to zabić w jaki sposób Kraków ma na tym skorzystać? Przecież wydawać by się mogło, że koncepcja równego traktowania obywateli jest bardzo prosta – po prostu podchodzić do każdego bez preferencji, emocji i mieszania w to własnych opinii, sympatii i antypatii. Ot, tyle.
Urząd Miasta Krakowa chętnie zapłaci
Okazuje się jednak, że tak jakoby nie jest – a kto tak twierdzi, ten z pewnością nie był na wartych kilkadziesiąt tysięcy publicznych złotych. Zapuszczając tzw. żurawia do programu tychże szkoleń dojść można do wniosku, że koncepcja „równości” zależeć ma w istocie od tego, czy ktoś należy do mniejszości, czy do większości, czy ma taką „tożsamość” czy inną etc. Przynajmniej, jak się wydaje, zdaniem osób, które ów pisały.
Naturalnie, jeśli komuś nazwa „warsztaty równościowe” mocno kojarzy się z określoną opcją polityczną, to będzie miał rację. „Szkolenia”, których program – jak się wymienia – ma przewidywać tak ważkie zagadnienia filozoficzne, jak „mikronierówności” czy „język inkluzywny”. Nie ma co specjalnie ukrywać, że podobne „szkolenia” narzucają jeden, konkretny i bardzo określony światopogląd polityczny.
Dotąd o inicjatywach nachalnie wciskających koncepcje DEI (diversity, equity, inclusion) – takich jak właśnie takie „szkolenia” – słychać było raczej z zachodniej Europy. Czy zwłaszcza zza oceanu. W USA w ciągu ostatnich miesięcy trwa jednak szeroko zakrojony odwrót od tej tendencji. Coraz szersze grono korporacji się od niej odcina. Co więcej, szereg stanów uchwalił wymierzone weń przepisy, zaś kierowanie się DEI zaczyna grozić realnymi konsekwencjami prawnymi i praktycznymi.
Tymczasem w naszym kraju szereg polityków z niewczesnym entuzjazmem zaczyna te koncepcje i światopogląd odkrywać i lansować. Jak się to ma to zapisanej prawnie zasady neutralności politycznej organów administracji państwowej, niech każdy odpowie sobie sam.
W służbie Partii tolerancji
Na tym wszystkim bynajmniej nie kończy się jednak osobliwość tego, co urząd miasta Krakowa tak hojnie finansuje. Jak się bowiem okazuje, „warsztaty równościowe” dla urzędników i pracowników miejskich prowadzić ma niejaka Jolanta Lange, socjolog (pardon, „socjolożka”). Niegdyś jednak występowała pod nazwiskiem Jolanta Gontarczyk. Przynajmniej publicznie – bowiem komunistycznej Służbie Bezpieczeństwa, z którą współpracowała, znana była jako TW ps. „Panna”.
W ramach swojej współpracy najprawdopodobniej nie ograniczała się tylko do donoszenia. Do dziś ciążą na niej oskarżenia o to, że wraz z mężem, Andrzejem Gontarczykiem (również konfidentem SB – TW ps, „Yon”) brała udział w zabójstwie. Urocza para miała bowiem – zaznaczając, że obojgu nigdy nie udowodniono tego przed sądem – otruć ks. Franciszka Blachnickiego, którego na polecenie SB inwigilowali.
Pomimo tak interesującej przeszłości, pani Lange vel Gontarczyk w nowej rzeczywistości sobie radzi. I to jeszcze jak. Współzałożyła działające na rzecz „tolerancji” i „walki z dyskryminacją” stowarzyszenie Pro Humanum (bez związku z Collegium Humanum). Stowarzyszenie to, jak się okazuje, składa się z nader utalentowanych ludzi. Nie mają oni bowiem żadnych problemów z uzyskiwaniem hojnych kontraktów od władz miejskich.
Nie tylko w Krakowie. „Warsztaty” za kilkadziesiąt tysięcy to drobnostka w porównaniu do kwot, które stowarzyszenie to zarabia na władzach Warszawy. Miało już bowiem w wyniku współpracy z nimi wzbogacić się o ponad 2 mln. z publicznej kiesy. Także w Gdyni prowadzi ono bynajmniej-nie-charytatywne projekty, których celem ma być „wzmacnianie głosu migrantów”. Podatnicy muszą być z pewnością zachwyceni.