W stolicy kraju zabrakło ropy. Kolejki po paliwo. Co się dzieje?
Na ulicach Maputo, stolicy Mozambiku, gromadzą się długie kolejki. Obiektem zainteresowania stojących w nich ludzi są stacje benzynowe. Te nieliczne, na których dystrybutory paliwa nie są odgrodzone biało-czerwoną taśmą. W ten sposób oznacza się bowiem te, których zbiorniki są już puste. W efekcie kierowcy mają coraz większy problem ze znalezieniem stacji, które miałyby paliwo i jeszcze byłyby skłonne je sprzedać. A jeśli już je znajdą – kolejka ciągnie się daleko.
Wszystko to skutek kryzysu związanego z ostrym brakiem obcych walut dewizowych. Przede wszystkim dolarów, w której to walucie finansuje się import do kraju. Także tak krytycznych dóbr jak paliwo. Spowodowało to naturalnie ogromny wzrost kursu dolara na lokalnym rynku, i zupełne rozjechanie się jego wartości oficjalnej od rzeczywistej. Co za tym idzie, szeroko używaną tam amerykańską walutę realnie można tam kupić jedynie na czarnym rynku – i po nader zawyżonej cenie.
Kryzys ekonomiczny i finansowy nie nastąpił bez pomocy czynników pozaekonomicznych. Poprzedził go długotrwały kryzys polityczny, związany oczywiście z walka o władzę. 9 października zeszłego roku odbyły się tam wybory prezydenckie, które – czy kogoś to zaskakuje? – wygrał urzędujący prezydent Daniel Chapo, z rządzącej tam nieprzerwanie od pięciu dekad partii Frelimo. Atmosfera cudu nad urną, która im towarzyszyła, wespół z niełatwą sytuacją w kraju, wywołały lawinę oczywistych oskarżeń o fałszerstwo.
W konsekwencji nastąpił wybuch społecznego niezadowolenia. Do protestów wezwał swoich zwolenników najpopularniejszy kandydat opozycji w wyborach, Venâncio Mondlane. W manifestacjach, a potem starciach ulicznych wzięło udział ok. półtora miliona ludzi. Ich siłowe tłumienie (z użyciem normalnej broni palnej, nie gumowych kul czy pałek) sprawiło, że padły setki ofiar. Dodatkowo zaostrzyło to złość szerszej publiki, która poczęła atakować nie tylko policjantów, ale też urzędników i członków partii władzy.
Paliwo na wagę złota dolara
Fala protestów już opadła – walnie przyczyniło się do tego nieformalne zawieszenie broni, jakie Chapo zawarł z Mondlane w marcu. Konsekwencje gigantycznych zawirowań dopiero zaczynają jednak dawać się odczuć. Szacuje się, że pół roku chaosu, przemocy i niepokojów kosztowało Mozambik około 3 procent (!) jego PKB. I to w ujęciu rocznym, bowiem w samym czwartym kwartale 2024 r. spadek miał wynieść 4,9% To największy taki spadek od ponad siedmiu lat, większy niż nawet w apogeum epidemii Covid.
Mozambik pozostaje jednym z najbiedniejszych krajów w Afryce. Mierzy się z gigantycznym bezrobociem (ok. 25% społeczeństwa), nędznymi warunkami pracy dla tych, którzy ją mają (ledwie 20% zatrudnionych otrzymuje regularne wynagrodzenia), masowym występowaniem HIV (ponad 13% ludności jest nosicielem), terrorystyczną aktywnością Państwa Islamskiego, a także skorumpowanym i nieefektywnym aparatem państwowym, traktowanym głównie jako źródło benefitów dla urzędników i działaczy Frelimo.
Kraj ten, mimo że dysponuje bogatymi złożami naturalnymi (w tym m.in. gazu ziemnego), musi importować wiele podstawowych dóbr, takich jak paliwo. W odniesieniu do tej ostatniej kwestii, w ostatnich latach podejmowane były próby rozpoczęcia eksploatacji. Jednak projekty wydobywcze, w które zaangażować się chciały m.in. koncerny ExxonMobil oraz TotalEnergies, zostały storpedowane przez islamistyczną rebelię. Stąd też paliwo pozostawało tam trudno dostępne jeszcze przed kryzysem.