Trump i Xi znów na kursie kolizyjnym. Konflikt i bez szans na pokój imperiów?

Trump i Xi znów na kursie kolizyjnym. Konflikt i bez szans na pokój imperiów?

Niektórzy mówili, że era wielkiej wojny handlowej między USA a Chinami zakończyła się wraz z pandemią. Że świat wyciągnął wnioski, że globalizacja — choć bolesna — jest nieunikniona. Ale październik 2025 r. pokazuje, że te nadzieje były równie kruche jak porozumienia podpisywane w hotelowych salach pełnych kamer i dyplomatów.

Waszyngton znów uderza w Pekin, a Pekin odpowiada z typową dla siebie determinacją. Tym razem poszło nie tylko o cła, ale o kontrolę nad surowcami, technologiami i — w gruncie rzeczy — o to, kto będzie dyktował warunki globalnego handlu w nowej dekadzie.

„Będziemy walczyć do końca” – mówi Pekin

Chińskie Ministerstwo Handlu nie przebiera w słowach. Amerykańskie groźby nowych ceł nazwano „zastraszaniem” i próbą „niszczenia stabilności światowej gospodarki”. W Pekinie narasta frustracja, bo to, co jeszcze niedawno było tylko retoryką, dziś przybiera bardzo realne kształty.

Nowa administracja Donalda Trumpa — wracającego do Białego Domu z misją „odzyskania Ameryki” — zapowiedziała 100-procentowe cła na chińskie towary, od elektroniki po meble. Decyzja ma wejść w życie 1 listopada. W odpowiedzi Pekin ostrzega, że „nie ustąpi nawet o krok”.

Słowa te nie są przypadkowe. W chińskiej kulturze politycznej „walka do końca” to więcej niż figura retoryczna — to deklaracja, że kompromis nie będzie łatwy.

Stare spory, nowa stawka

To, co dzieje się dziś, to w gruncie rzeczy kontynuacja długiej rozgrywki. Jeszcze w 2018 roku Trump rozpętał pierwszą odsłonę wojny celnej, chcąc wyrównać bilans handlowy i zmusić Chiny do otwarcia rynku. Wtedy świat wstrzymał oddech, ale gospodarka — wbrew prognozom — przetrwała.

Dziś jednak sytuacja wygląda inaczej. Globalna gospodarka jest słabsza, inflacja wciąż nie w pełni opanowana, a łańcuchy dostaw rozregulowane po pandemii. Każdy nowy cios w handlu amerykańsko-chińskim ma więc większe konsekwencje niż kilka lat temu.

Do eskalacji doprowadziły również decyzje Pekinu o zaostrzeniu kontroli eksportu metali ziem rzadkich, niezbędnych do produkcji baterii, elektroniki i technologii zbrojeniowych. Stany Zjednoczone odebrały to jako cios wymierzony w samo serce przemysłu. „Jeśli chcą spowolnić światową gospodarkę, to sami najbardziej na tym ucierpią” — powiedział amerykański sekretarz skarbu Scott Bessent.

Tego typu komentarze przypominają, że po obu stronach Pacyfiku polityka znów wzięła górę nad pragmatyzmem.

Na papierze konflikt dotyczy ceł. W praktyce chodzi o kontrolę szlaków handlowych. Waszyngton nałożył dodatkowe opłaty portowe na statki powiązane z Chinami, argumentując to „nieuczciwymi praktykami morskimi”. Pekin odpowiedział pięknym za nadobne, wprowadzając własne cła i wyjątki dla rodzimych statków.

To subtelna, ale symboliczna wojna o morza — o wpływy w portach, które od dekad są arterią globalizacji. Tymczasem cła na drewno, meble i materiały budowlane, które weszły w życie w tym tygodniu, pokazują, że Trump wraca do dobrze znanej taktyki: uderzać tam, gdzie klasa średnia to poczuje.

Trump i Xi – dwie wizje świata

Relacja między Donaldem Trumpem a Xi Jinpingiem od początku była pełna nieufności. Obaj lubią być postrzegani jako przywódcy silnych państw, obaj zbudowali swój wizerunek na konfrontacji z „zewnętrznym zagrożeniem”. Trump traktuje Chiny jako symbol wszystkiego, co „zabrało Amerykanom pracę i dumę”.

Xi – z kolei – widzi w Trumpie uosobienie zachodniej arogancji i kolonialnego tonu. Spotkanie obu liderów, planowane na listopadowy szczyt APEC w Seulu, miało być próbą pojednania. Teraz coraz więcej wskazuje, że stanie się raczej sceną kolejnej rundy wzajemnych oskarżeń. Oficjalnie Chiny nie potwierdziły nawet, że Xi weźmie udział w tym spotkaniu. To wiele mówi o nastrojach w Pekinie.

Gospodarka kontra polityka

W tle tej rozgrywki kryje się realna ekonomia. Według analiz Peterson Institute, średnie amerykańskie cła na chińskie towary sięgnęły już 58%, a chińskie na amerykańskie – 33%. To nie są już pojedyncze środki nacisku, lecz niemal pełnoskalowa blokada handlowa między dwiema największymi gospodarkami świata.

Problem w tym, że mimo ostrych deklaracji, obie strony wiedzą, że są na siebie skazane. Chiny wciąż są największym dostawcą komponentów dla amerykańskiego przemysłu, a amerykański rynek – jednym z kluczowych odbiorców chińskiej produkcji.

To coś w rodzaju toksycznego małżeństwa: rozwód jest kosztowny, ale dalsze życie razem – jeszcze bardziej męczące. Reszta świata obserwuje tę awanturę z mieszaniną strachu i rezygnacji. Europa próbuje balansować – raz potępiając Pekin, raz krytykując Trumpa za „ekonomiczną agresję”.

Rynki finansowe reagują nerwowo, a ceny surowców znów idą w górę. Kto ma prawo definiować globalny porządek gospodarczy w XXI wieku? Historia uczy, że wojny handlowe nie mają zwycięzców.

Dziękujemy, że przeczytałeś/aś nasz artykuł do końca. Obserwuj nas w Wiadomościach Google i bądź na bieżąco!