Traktat pokojowy Trumpa przedłuży blokadę eksportową? Kobalt obłożony embargiem

Traktat pokojowy Trumpa przedłuży blokadę eksportową? Kobalt obłożony embargiem

Jak wiadomo, Rwanda oraz Kongo mają jutro podpisać długo oczekiwany traktat pokojowy. Stać się tak miało dzięki pośrednictwu i zabiegom dyplomacji amerykańskiej. Obydwa kraje uwikłane były i są w przeciągły i krwawy, choć (jak zwykle w obecnej epoce) formalnie niewypowiedziany konflikt zbrojny. Okazuje się jednak, że pokój w regionie bynajmniej nie przyniesie odblokowania kanałów eksportowych, przynajmniej niektórych. Kobalt bowiem pozostanie objęty blokadą — którą właśnie przedłużono.

Wojna, jaka toczyła się w przerwami od trzech dekad w centralnej Afryce, a w której poprzez różnych pośredników stanęły naprzeciw sobie Rwanda i Kongo, nie przyciągała specjalnie wiele uwagi medialnej. A niesłusznie, ponieważ bynajmniej nie jest to typowy, zapomniany konflikt gdzieś na przysłowiowym „końcu świata”. Właśnie z tego regionu pochodzi bowiem znakomity procent surowców przemysłowych, niezbędnych do funkcjonowania zaawansowanym technologicznie branżom przemysłu na całym globie.

Z pewnością wojna ta pozostawała też w cieniu niedawno również zakończonego (i, przy okazji, również w dużej mierze wynegocjowanego przez Amerykanów) starcia irańsko-izraelskiego. Inny był też oczywiście rozmach i skala — o ile niedawną, 12-dniową wojnę irańsko-izraelską toczono głównie za pomocą lotnictwa, pocisków balistycznych, manewrujących oraz dronów, o tyle starcia we wschodnim Kongu toczono głównie za pomocą pick-up’ów z zamontowanymi karabinami maszynowymi (tzw. technicals), a także po prostu pieszych kombatantów z karabinkami AK.

Stosunki dobrosąsiedzkie w regionie

Powód konfliktu był niebłahy i uważany za w dużej mierze nierozwiązywalny. Jego korzeni należy szukać w tragicznych wydarzeniach ludobójstwa, jakiego w 1994 roku w Rwandzie lud Hutu dopuścił się wobec swojego tradycyjnego rywala, ludu Tutsi. Potem jednak rządy Hutu upadły, a władzę przejęli (i do dziś utrzymują) Tutsi. Zarazem jednak we wschodnim Kongu w dalszym ciągu utrzymywała się rywalizacja między tymi plemionami. Tutsi mieli w niej oczywiście wsparcie rządu Rwandy, Hutu zaś — rządu Demokratycznej Republiki Konga.

Ta druga z kolei wspierała rajdy „własnych” rebeliantów na tereny Rwandy. Toczona z przerwami wojna partyzancka, choć niezakończona jednoznacznym zwycięstwem kogokolwiek, wykazała przewagę Tutsich. Reprezentujący ich Ruch 23 Maja (M23), nieoficjalnie wspierany bronią, pieniędzmi i wiedzą z Rwandy, odniósł w ostatnich miesiącach szereg sukcesów. Zajęto m.in. Gomę, stolicę kongijskiej prowincji Północnego Kivu. Doprowadziło to przy okazji do zamieszek i destabilizacji w samej Kinszasie, stolicy Konga, i niezadowolenia z władz. Naturalnego, skądinąd, w obliczu militarnej porażki.

Prezydent DRK, Félix Tshisekedi, zaapelował wówczas o pomoc do USA. Obiecał on Trumpowi dostęp do przebogatych kongijskich surowców naturalnych, w zamian za pomoc militarną. Pomocy tej Amerykanie, zdaje się udzielili, choć w nieco inny sposób — mieli oni nawiązać wysiłki dyplomatyczne w stosunku do obydwu stron. I w ich toku, w bólach wypracowano warunki porozumienia, na które zgodzić się mieli Tshisekedi, jak i Paul Kagame, długoletni prezydent (i faktyczny władca Rwandy).

Perswazyjna moc „inwestycji”

Uzgodnione warunki przewidywać mają m.in. integrację sił rebeliantów w struktury oficjalnych sił zbrojnych, powrót osób zmuszonych do ucieczki czy otworzenie kanałów dostarczania pomocy humanitarnej, Co istotne, i co w dużej mierze „przekonać” miało obydwie strony, jest też w nich amerykańska obietnica dużych inwestycji w regionie, zarówno ze strony rządu federalnego, jak i sektora prywatnego.

Już poinformowano zresztą o pierwszej z nich. Dwie amerykańskie firmy, Anzana Electric Group oraz Ruzizi III Holding Power, maja zbudować wartą 760 milionów dolarów elektrownię wodną o mocy 206 megawatów, a której użytkowanie byłoby wspólnym przedsięwzięciem Konga, Rwandy oraz pobliskiego Burundi. Mowa była także o szczodrych inwestycjach w miejscowy sektor wydobywczy, mający skorzystać z obfitości złóż surowców przemysłowych w regionie. Takich jak, przykładowo, kobalt. Tyle że…

Kobalt dalej pod kluczem

Traktat — traktatem, ale pokój, jak się okazuje, nie doprowadzi do szybkiego udrożnienia kanałów eksportu cennych surowców. Przynajmniej nie od razu. Oto bowiem rząd Konga zaledwie cztery dni temu ogłosił, że przedłuża ustanowiony przez siebie zakaz eksportowy, jakim objął kobalt. O tym, że jego tymczasowość może być pozorna, zaś rynek powinien spodziewać się kolejnych przedłużeń, spekulowano już w momencie jego nałożenia w lutym (również na niniejszych, elektronicznych „łamach”).

Co jednak ciekawe, najprawdopodobniej nie jest to porażka dyplomatów amerykańskich, a… chińskich. Ci ostatni bowiem byli żywotnie zainteresowani zniesieniem ograniczeń na kobalt. Ale bez skutku — to bowiem właśnie działania Chin miały doprowadzić do jego nałożenia w pierwszej kolejności. Oto bowiem chińskie firmy, oferując dumpingowe warunki, dążyły do monopolizacji wydobycia kobaltu we wschodnim Kongu. Zarazem ciągle zwiększany wolumen wysyłanego w świat (a ściślej — do Chin) kobaltu doprowadził do zachwiania jego cen.

Dla chińskiego przemysłu było to wyjątkowo korzystne — kupował bowiem taniej. Chińscy wydobywcy także kompensowali sobie spadek ceny skalą sprzedaży. Straty ponosiło natomiast kongijskie państwo, którego profity podatkowe od wydobycia spadały wraz ze spadkiem ceny. Rząd Konga miał tutaj dość jasno sformułowane pretensje do Chin. I tutaj też można szukać ochoty, z jaką Kongijczycy, utrzymując oficjalne embargo, zarazem zaoferowali otworzenie regionu na „inwestycje w działalność wydobywczą” ze strony firm amerykańskich.

Oczywiście tak długo, jak zaoferują one faktycznie lepsze warunki niż pół-kolonialna z ducha działalność inwestorów chińskich.

Dziękujemy, że przeczytałeś/aś nasz artykuł do końca. Obserwuj nas w Wiadomościach Google i bądź na bieżąco!
Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie będzie opublikowany.