Rząd „urealnia” obietnice dot. energii. Wybudzanie z zielonego amoku?
Wielka Brytania nie osiągnie celu 100-procentowego przejścia na „ekologiczną” energię do końca tej dekady. Cel ten był jednym z najbardziej zagorzale deklarowanych zamiarów Partii Pracy. Wystarczyło jednak pół roku u władzy – oraz dziura budżetowa rzędu dziesiątek miliardów funtów – by jej ekipa poczęła „weryfikować” swoje obietnice.
Jak obwieścił premier Keir Starmer, udział „zielonej” energii w zużyciu wyniesie w końcu obecnej dekady nie 100, a 95%. Co więcej, liczby te zostaną kreatywnie zreinterpretowane. Innymi słowy, nie stanowić będą dosłownie obowiązujących wyznaczników.
Zamiast je osiągnąć literalnie, Wielka Brytania „ma być na ścieżce” do ich osiągnięcia. Innymi słowy, cele te nie będą niczym więcej niż sugestią – z której jednak rząd, z przyczyn PR-owo-propagandowych, nie chce wycofać się otwarcie.
Oczywiście samo deklarowanie celów w odniesieniu do 2030 roku – gdy kadencja obecnej ekipy już dawno upłynie – jest niczym więcej niż pisaniem palcem po wodzie. Biorąc zaś pod uwagę notowania Partii Pracy zaledwie pół roku po objęciu przezeń władzy, perspektywy na zdobycie przez nią kolejnej kadencji wyglądają raczej krucho.
Co to my deklarowaliśmy…?
Mimo to – należy docenić mentalny przełom, jakim jest faktyczny odwrót od jednego z ideologicznych priorytetów Laburzystów.
A warto zauważyć, że by wyrwać polityków Partii Pracy z ekologicznego szału bojowego nie wystarczyło byle co. Jej ministrowie otwarcie deklarowali, że w imię Net Zero – osiągniecia „neutralności węglowej” – są gotowi na daleko idące poświęcenia. W tym także te, w ramach których za „zieloną” energię trzeba zapłacić podkopaniem potencjału przemysłowego kraju oraz ogromnym wzrostem rachunków.
Oczywiście tę gotowość wyrażali nie w imieniu własnym, lecz tysięcy firm oraz milionów Brytyjczyków – których jednak o zdanie nie pytają. W końcu ziemi grozi „katastrofa klimatyczna”, zaś Partia Pracy wygrała wybory (osiągając całe 33.7% głosów). Kto by w takim razie przejmował się drobnostkami takimi jak koszty rujnujące produkcję i standard życia?
Wielka Brytania pogrążona w „zielonym” mroku
Z pewnością nie Ed Miliband, sekretarz ds. energii i Net Zero, który od razu po nominacji jął pokazywać, co potrafi. Również premier Keir Starmer wydawał się mało wzruszony problemami, jakie ideologicznie wymuszona „transformacja energetyczna” ściągnie na głowy Brytyjczykom. Tak przynajmniej było tuż po przejęciu władzy.
Ostatnie bowiem miesiące pokazały, że zderzenie „ambitnych” planów rządu ze ścianą realiów jest bolesne. W brytyjskiej debacie publicznej poczęła otwarcie przewijać się perspektywa takich dobrodziejstw cywilizacyjnych, jak… racjonowanie prądu (!). Czyli cecha, która bardziej kojarzy się z gospodarkami państw komunistycznych niż rozwiniętego kraju europejskiego.
Dodając do tego oczywiste – i destrukcyjne – skutki dla gospodarki, które już zaczęły dawać się odczuwać (a których ekipa rządowa usiłowała nie przyjmować do wiadomości), przyszło w końcu to, co przyjść musiało. A przynajmniej musiało, jeśli Wielka Brytania ma uniknąć pogrążenia się w „ekologicznej” ciemności z uwagi na niedostatki energii.