Paskarski podatek od pieniędzy, które *wyobrażą* sobie urzędnicy. Chciwość państwa zatopi całą gospodarkę?
Podatek od pieniędzy, których podatnik nie ma, ale które rząd oraz jego urzędnicy wyobrażą sobie, że jednak potencjalnie i ewentualnie mógłby je mieć? Niestety, to nie pomysł z „Alicji w Krainie Czarów”, lecz zupełnie realnej krainy na ziemi – po drugiej stronie globu. Na Antypodach właśnie szykuje się bowiem fiskalno-biurokratyczny scenariusz rodem ze złego snu.
Wybory w Australii wygrała niedawno, po raz kolejny, Partia Pracy premiera Anthony’ego Albanese’a. Nie można powiedzieć, aby ten ostatni słynął z jakiejś szczególnej charyzmy lub epokowych osiągnięć. Zadziałał tu raczej „efekt Trumpa” związany z cłami – taki, jaki w jeszcze wyraźniejszej formie można było miesiąc temu obserwować w Kanadzie, gdzie wybory na złość Trumpowi poparli w wyborach rządzącą Partię Liberalną. Niepopularną, zideologizowaną i obciążoną brzemieniem dwóch dekad zastoju – ale symbolicznie przeciwną Trumpowi.
Australijska Partia Pracy, będąca jej odpowiednikiem, nie ma aż tak negatywnego dorobku. W przeciągu ostatnich miesięcy premier Albanese zdobywał się nawet na polityczne gesty pod adresem opozycji i szerokiej publiki (np. wycofując popieraną przez Laburzystów, ale skandaliczną i szokującą dla obrońców wolności słowa ustawę o cenzurze mediów społecznościowych pod pretekstem „walki z dezinformacją”). I nawet jeśli owe gesty miały charakter interesowny, to nie zmniejsza to ich wagi.
Podatek od zysków z wyobraźni
Wybory jednak się odbyły, Partia Pracy utrzymała władzę, i w najbliższej przyszłości nie musi się już przejmować zdaniem obywateli. Refleksję tę wyraźnie widać w najnowszym postulacie fiskalnym rządu, który wywołał w Australii burzę. Rząd Albanese’a chce otóż wprowadzić podatek od niezrealizowanych zysków kapitałowych („unrealised capital gains tax”). Dosłowne brzmienie tego fiskalnego nowotworu całkiem dokładnie oddaje, czym on jest w istocie.
Podatek ten obciąża bowiem nie profity kapitałowe, które podatnicy czerpią lub którymi dysponują, ale które w teorii mogliby mieć. Nawet jeśli nie mająw rękach tych pieniędzy, i być może nigdy nie będą mieli, państwo naliczy im daninę – na podstawie swojego wyobrażenia (sic!), ile „powinny” wynosić zyski. Naliczy w zbójeckiej wysokości 30% (oczywiście nie zamiast, lecz oprócz wszystkich innych haraczy, do których płacenia podatnicy są zmuszani)
By uzmysłowić sobie, jakie to może mieć konsekwencje, nie trzeba nawet daleko sięgać wyobraźnią. Ktoś założył małą firmę-startup, która może kiedyś osiągnie sukces? Jeszcze zanim zarobił jakiekolwiek pieniądze, może być zmuszony do jej sprzedaży, żeby zapłacić absurdalny podatek od wartości tej firmy. Ktoś zainwestował na giełdzie, w złoto albo kryptowaluty? Urzędnicy sprawdzą, kiedy aktywa te miały najwyższy kurs – i naliczą podatek od tej wartości. Bo inwestor mógł wówczas sprzedać. I tak dalej…
To „tylko na bogatych!”
To samo mogłoby zresztą dotyczyć nawet takich mało kojarzących się z giełdą aktywów, jak ziemia – stąd niewykluczone, że ludzie musieliby się pozbywać swoich domów, bo na ich nieszczęście grunty pod nimi albo same budynki zyskały na wartości. Podatek ten w istocie czyni nieopłacalną, a w każdym razie szalenie ryzykowną, jakąkolwiek inwestycję w aktywa, których wartość jest choćby odrobinę nieprzewidywalna i zależna od wiatrów rynkowych. A takich jest przecież miażdżąca większość.
Oczywiście, rząd twierdzi, że nie wszyscy będą musieli ów podatek ponosić. Ustalono bowiem próg wartości majątku w wysokości 3 milionów. Laburzyści usiłują zatem „sprzedać” podatek społeczeństwu pod hasłem dociśnięcia bogatych. Pomijając jednak fakt, że hasła takie to czysta demagogia sięgająca do najniższych emocji, zaś próg 3 milionów dolarów w realiach Australii wcale nie jest taki wysoki (w jego pułapkę wpaść mogą miliony zwyczajnych właścicieli domów czy gruntów rolnych), kwestia ta pomija krytycznie istotny szczegół.
Chodzi o to, że ów próg 3 milionów dolarów w rządowym projekcie nie jest indeksowany w zależności od inflacji. Oznacza to, że próg ten realnie jest „ruchomy”, i realistycznie tylko w jednym kierunku – w dół. Jak się szeroko zauważa, z czasem podatek od niezrealizowanych przychodów mógłby objąć również zupełnie drobne sumy i schwytać w swoje siła w zasadzie wszystkich Australijczyków, którzy mają jakiekolwiek godne odnotowania zasoby. Nie sposób założyć, że rząd nie zdaje sobie z tego sprawy – a wprost przeciwnie.
Samobójstwo ze szczególnym okrucieństwem?
Mając to na względzie, cała fala komentatorów, przedstawicieli rynków, przemysłu, sektora finansowego i w zasadzie wszystkich dziedzin australijskiej ekonomii runęła ma rządowe plany z huraganową krytyką. Wskazuje się, że podatek ten brutalnie wszystkie pryncypia systemu fiskalnego, jaki dotąd obowiązywał w Australii. Że jest nietransparentny, wystawiony na łaskę urzędniczej uznaniowości, a przy tym agresywny i zachłanny. I że będzie miał tragiczne konsekwencje dla australijskiej gospodarki.
Jak bowiem zauważają krytycy, przepisy napisano tak, jakby rządowi wręcz zależało na tym, by obywatele nie byli w stanie gromadzić jakichkolwiek większych oszczędności. Co oczywiste, życie faktycznych inwestorów w Australii stałoby się drogą przez mękę. Podatek taki doprowadziłby wobec tego do masowej ucieczki kapitału za granicę, na „biblijną” skalę. I taki też efekt, biblijnej plagi, mógłby mieć dla ekonomii Antypodów.
Rząd odrzuca jednak krytykę. Wicepremier Richard Marles oskarżył krytyków o prowadzenie „kampanii strachu”. Na nieszczęście dla Australijczyków, Partia Pracy ma głosy, by przeforsować w Senacie stosowną ustawę. Z zapałem poprą ją w tym bowiem sojuszniczy Zieloni.
