Konflikt o porty grozi wojną. Małe państwo chce pogodzić zwaśnionych sąsiadów
Dżibuti chce zapobiec konfliktowi (w perspektywie lat – niewykluczone, że zbrojnemu) między Etiopią a Somalią. Konflikt ów, pomijając zadawnione pretensje historyczne, rozgrzały zwłaszcza niedawne pociągnięcia. Jego przedmiotem są porty – i Dżibuti jest gotów, w pewnym sensie, te porty zaoferować.
Dżibuti, maleńkie państwo w Rogu Afryki, słynie przede wszystkim z tego, że gości (odpłatnie, rzecz jasna) dużą liczbę zagranicznych baz wojskowych. W tym amerykańskich, francuskich, włoskich i chińskich, w a kolejce do otworzenia własnej stoją także Saudowie.
Prócz baz ma też jednak porty – i to całkiem nowoczesne. Dla szeregu krajów w regionie stanowią one bramę na świat. Oczywiście to, co dla Dżibuti jest błogosławieństwem i źródłem dochodu, dla innych krajów jest kosztem. I to, niejednokrotnie, niemałym – zarówno w sensie finansowym, jak i pozaekonomicznym.
Jednym z tych krajów jest Etiopia, największy sąsiad Dżibuti i najludniejsze państwo w okolicy. Przez większość swej długiej historii posiadając w ten czy inny sposób dostęp do morza, od secesji Erytrei w latach 90′ została go pozbawiona.
Porty warte złota – i wojny
Oczywiście, etiopscy politycy od dawna dążyli do uzyskania własnego portu oceanicznego. I w minionym roku – pomimo ogromnych problemów, niedawnej wojny domowej i bankructwa kraju – wydaje się, że znaleźli na to sposób. Etiopia zawarła bowiem traktat z Somalilandem – de facto niezależnym regionem pomiędzy Etiopią i Somalią.
Na mocy porozumienia z władzami tegoż regionu, Etiopia miałaby uzyskać faktyczny dostęp do 20 km wybrzeża. Wraz z – co najważniejsze – portem Berbera. Kraj ten miałby móc też wznieść własne instalacje. Własne porty w dyspozycji stanowiłyby ogromny impuls do rozwoju tego ogromnego kraju i realizację od dawna wyczekiwanego celu.
Spełnienie geopolitycznych pragnień niegdysiejszej Abisynii doprowadziło jednak do furii w Somalii. Kraj ten, po upadku dyktatury Siada Barre’a, przez trzy dekady uważano za tzw. failed state. Czyli państwo w stanie chaosu, w którym efektywnie rządziły lokalne gangi, milicje i warlordowie.
„Bratnia pomoc”
Jedynym wyjątkiem od tego stanu rzeczy był właśnie Somaliland, region na północno-zachodnim skraju Somalii. Jego „autonomiczne” władze były w stanie zapewnić prosperitę i stabilność prawną i ekonomiczną. I choć nikt na świecie nie uznał jego ogłoszonej w 1991 r. niepodległości, to region ten przez ostatnie dekady stanowił nieosiągalny wzór dla reszty regionu.
Fakt nieuznawania jego niepodległości ma się jednak zmienić. W ramach wspomnianego porozumienia, właśnie Etiopia się do tego zobowiązała. Dla rządu na południu Somalii, który rości sobie prawa do całości granic kraju, była oczywiście to płachta na byka. Przez kraj ten przetoczyła się fala anty-etiopskiego resentymentu, zaś chwiejny rząd, podążając za nią, obiecał nie dopuścić do realizacji paktu.
Choć Somalia jest stanowczo zbyt słaba, by nie tylko zbrojnie przeciwstawić się Etiopii, ale nawet by wyeliminować zagrożenie islamistycznej rebelii wewnątrz kraju, to kraj ten podejmuje inne kroki. Zawarł szereg „porozumień wojskowych” m.in. z Egiptem i Turcją.
Na mocy tychże, broń oraz „doradcy wojskowi” z tych krajów pojawili się w Somalii – z oczywistymi konsekwencjami na przyszłość. Kraje te ciężko uznać przy tym za bezinteresowne, mają bowiem własne zadrażnienia z Etiopią (zwłaszcza Egipt, w związku z podziałem zasobów wodnych Nilu).
Czar historycznych doświadczeń
Nieprzyjemności zbrojne pomiędzy Etiopią i Somalią nie byłyby przy tym w żadnym przypadku precedensem. Już w latach 70′ XX wieku ówczesna komunistyczna Somalia najechała – również wtedy komunistyczną – Etiopię, pragnąc oderwać prowincję Ogaden.
W toku długoletnich, krwawych walk Somalijczycy zostali jednak odparci, choć zmagania na długie lata zrujnowały znaczne połacie obydwu krajów. Gwoli uczciwości, w stosunkach między nimi były także akcenty przyjaźniejsze.
Przykładowo, etiopska interwencja zbrojna w Somalii, w latach 2006-2009, nastąpiła na prośbę i w porozumieniu z tymczasowym rządem Somalii. I w znacznym stopniu pomogła mu przetrwać rebelię islamistycznego ruchu Asz-Szabab.
Jednak współpraca – współpracą, a perspektywa zmian granicznych skutecznie zepchnęła w cień wszelkie inne konsyderacje.
Panowie, nie psujcie biznesu w okolicy…
I tutaj – zgodnie z popularnym powiedzeniem, całe na biało – znów pojawiło się Dżibuti. Kraj ten bowiem, jak przekazał jego minister spraw zagranicznych, zamierza zaoferować Etiopii alternatywę. Miałaby ona polegać, by Etiopczycy uzyskali do swojego wyłącznego użytku nowo wybudowany port, lub porty, na północy Dżibuti.
Jak argumentują politycy Dżibuti, miałoby to pozwolić obydwu stronom na ochronę swoich racji i interesów. A przy okazji – wyeliminować zagrożenie wojną w okolicy, której szczególnie obawiałoby się to małe państwo. Nawet bowiem, gdyby nie zostało weń wciągnięte, konflikt w regionie położyłby się ciężkim brzemieniem na handlu w regionie – podstawy prosperity Dżibuti.
Póki co, nie wiadomo nic na temat formy prawnej, w jakiej miałoby się to odbyć (dzierżawa terytorium Dżibuti przez Etiopię…?). No i, co najważniejsze, trudno też powiedzieć, czy rozwiązałoby to podstawowy powód, dla którego Etiopia chce mieć własny dostęp do morza – czyli wysokie koszty pośrednictwa.
Dotychczas bowiem gros jej handlu także obsługiwały porty Dżibuti. Tyle, że przecież nie za darmo… Tymczasem potrzeby budżetowe tego kraju są ogromne, i wymagają szukania nowych źródeł przychodu. Podobnie zresztą, jak w przypadku Somalii. Perfekcyjny przepis na wojnę?