Bajońskie zarobki prezesów pewnej branży ucięte? Dekret ma zatrzymać wypływ pieniędzy do prywatnych kieszeni
Administracja Donalda Trumpa ma opracowywać dekret wykonawczy, który położyłby tamę gigantycznemu w swej skali wyprowadzaniu pieniędzy podatników do prywatnych kieszeni prezesów, menedżerów i akcjonariuszy kilku quasi-monopolistycznych koncernów zbrojeniowych. Zjawisko to ma nie tylko drenować ogromny budżet militarny Ameryki, ale też coraz gorzej wpływać na jakość uzbrojenia – zarazem przeżerając wojskowe zamówienia podszytymi korupcją wpływami politycznymi.
Jak wiadomo, budżet wojskowy i obronny USA uchodzi za bezdyskusyjnie największy na świecie. W bieżącym, 2025 roku, wynosi – mimo coraz gorszego stanu finansów USA – około 883–895 miliardów dolarów, choć doliczając środki spoza budżetu Pentagonu wydatki na ten cel mogły wynieść nawet 997 mld. dol. Na podobną kwotę opiewał w roku ubiegłym. W przyszłym natomiast roku ma jeszcze wzrosnąć (o ok. 13%), do monstrualnego poziomu 1,01 biliona dolarów.
Wszystko to – niebezpodstawnie – uzasadnione jest sytuacją, która coraz bardziej grozi wybuchem pełnoskalowego konfliktu peer-to-peer (najbardziej oczywistym przeciwnikiem są tu Chiny, również zbrojące się w szybkim tempie), zaś amerykańskie siły zbrojne, mimo że formalnie wciąż najpotężniejsze na świecie, mają szereg problemów do przezwyciężenia, jak choćby zaszłości z ostatnich dwóch dekad wojen nieregularnych, konieczność adopcji nowinek koncepcyjnych i technologicznych na polu walki (których dostarczył choćby konflikt na Ukrainie), czy konieczność wymiany pokoleniowej sprzętu.
Wszystko to prawda. Niestety, jak zauważa coraz większa liczba obserwatorów, odruchowa reakcja na podobne wyzwania – zwiększyć wydatki na obronę – już dłuższy czas temu przestała działać. Nie tylko nie przynosi spodziewanych efektów, ale wprost przeciwnie, te są coraz gorsze. I nic dziwnego. Pentagon to, finansowo, czarna dziura. Departament Obrony USA siedem lat z rzędu nie zdołał przejść audytu finansowego, zaś praktyki jego urzędników ocierają się o grubą patologię. Wydatki są tam bowiem czynione bez uzasadnienia, bez dokumentacji… i bez śladu, na co w ogóle poszły pieniądze.
Zyski dla koncernów zamiast broni dla armii
W rezultacie setki miliardów trafiające co roku, ogromnym wysiłkiem budżetowym, na projektowanie i produkcję broni przyszłości wcale nie przynoszą broni przyszłości. Jej wieloetapowe programy rozwojowe – kontrakty na prowadzenie których niemal zawsze trafiają do grona kilku quasi-monopolistycznych, gigantycznych koncernów zbrojeniowych, powiązanych lobbingowo z politykami w Kongresie – cierpią na ciągłe opóźnienia, mnożenie zbędnych etapów i kroków formalnych, a przede wszystkim chroniczne, niekończące się „wzrosty kosztów” na każdym kroku.
Warunki kontraktów sprawiają, że największym koncernom – chodzi tu o firmy Boeing, Lockheed Martin, Raytheon, Northrop Grumman czy General Dynamics – które do niedawna mogły być niemal pewne, że gros kontraktów trafi do nich, wręcz nie opłaca się doprowadzać programów rozwoju uzbrojenia do końca. Opłaca się natomiast przeciągać je w nieskończoność, windując koszty pod każdym możliwym pretekstem. W rezultacie ogromna część projektów w ogóle jest kasowana, nie wnosząc niczego – z wyjątkiem, rzecz jasna, ogromnych profitów dla tej czy innej firmy.
I stąd też setki miliardów na obronność USA nie przyczyniają się do poprawy obronności USA. Przyczyniają się natomiast głównie do coraz większych zysków koncernów branży zbrojeniowej, bajońskich wynagrodzeń i premii, jakie wypłaca sobie i przyznaje ich kierownictwo, a także sutych dywidend dla akcjonariuszy. Stan ten przez lata był nie do ruszenia, na co wpływ miała aktywność „zaprzyjaźnionych” członków Kongresu, którzy dbali, aby w każdym budżecie wojskowym znajdowały się środki na kolejne kontrakty dla największych koncernów, niezależnie od ich zasadności lub jej braku.
USA zatkają strumień pieniędzy?
Od początku swojego urzędowania obecna administracja USA, trzeba przyznać, czyni wysiłki, aby ten stan rzeczy zreformować. Działania w tym kierunku podjął sekretarz wojny, Pete Hegseth. Dąży on do odejścia od skomplikowanych, wieloetapowych programów rozwojowych i produkcyjnych na rzecz mniejszych, weryfikowalnych zamówień, upowszechnienia kontraktów o sztywnej wartości (fixed price), które odbierałyby firmom motywację do windowania kosztów, a także sięganie po istniejące rozwiązania, zamiast wynajdywania koła na nowo tylko po to, by móc za to zapłacić temu czy innemu koncernowi.
To jednak tylko półśrodki – zawsze istnieje bowiem groźba, że Kongres, nie oglądając się na Pentagon, znów zapisze w budżecie kontrakty wedle starych, patologicznych praktyk. Mając to na względzie, w Białym Domu trwać mają prace nad dekretem wykonawczym Trumpa, który wywróciłby tę praktykę na głowie – nakładając szereg ograniczeń na podmioty będące odbiorcami federalnych kontraktów zbrojeniowych. Choć dekret taki formalnie nie zmieniałby w USA prawa, to odebrałby zarządom koncernów zbrojeniowych prywatny, finansowy interes w zabieganiu o utrzymanie takiego stanu rzeczy.
O co konkretnie chodzi? Najogólniej, narzuciłby on ograniczenie na wybujałe i rosnące w nieproporcjonalnym do efektów tempie wynagrodzenia kierownictwa firm zbrojeniowych, a także premie, dodatki, nagrody i inne benefity, które członkowie owego kierownictwa sobie przyznają. Ograniczenia objęły by także dywidendy dla akcjonariuszy, a także inne formy transferu pieniędzy, jak np. skup swych akcji. Oczywiście przedstawiciele sektora od razu ruszyli z huraganową krytyką. Ich zdaniem dekret taki odstraszyłby inwestorów z branży i obniżył wartość koncernów zbrojeniowych.
