BRICS chce w ogóle odejść od SWIFT-a, zastąpić własną alternatywą. Ale ambicje znów zderzają się z problemami.
Kraje BRICS, jak wiadomo, mają niemałe ambicje w dziedzinie światowej polityki. I ekonomii. Zarazem jest to grono wyjątkowo heterogeniczne, skupiające kraje częstokroć o zupełnie odmiennych interesach.
W tych warunkach nader ciekawie przedstawiają się plany, które jakoby powzięli członkowie tego bloku. Mianowicie, aby nie tylko stworzyć alternatywę dla międzynarodowego systemu rozliczeń płatności SWIFT, ale też by w ogóle od niego odejść. Właśnie obwieszczono (po raz kolejny…?) plany dokonania tego.
Zgodnie z wypowiedziami przedstawicieli zainteresowanych krajów, główną cechą tegoż miałby być brak dolara w rozliczeniach. Podstawową rolę w jego obsłudze miałyby odgrywać państwowe banki, zaś transakcji dokonywano by w walutach krajów zaangażowanych. Jest to oczywiście założenie ambitne i, jeśli udałoby się zrealizować, nad wyraz korzystne dla państw BRICS.
Przede wszystkim politycznie, choć oficjalnie chodzi oczywiście o profit ekonomiczny.
Tu jednak zaczynają się schody. Nietrudno zauważyć, że ciężko zdefiniować system rozliczeń płatności nie w oparciu o to, jakie rozliczenia dokonuje, lecz czego nie dokonuje. Kraje BRICS jednak łączy w dużej mierze właśnie niechęć do USA i ich pozycji w światowym systemie finansowym
Oczywiście, ten alternatywny system nadal w dużej mierze znajduje się w sferze zamiarów. I, gwoli uczciwości, przebywa w tej sferze od dawna – o budowie podobnego systemu mówi się bowiem od lat. I, na razie, póki co, nie ma konkretów, które podawałyby, kiedy stanie się realną alternatywą. A problemów, z którymi musiałby się zmierzyć, bynajmniej nie brak.
Zaufanie – najrzadsza waluta w BRICS
Co więcej, uderza fakt braku określenia, jakie dokładnie waluty będą wykorzystywane, w jakich warunkach i konfiguracjach. A to nader istotne. Niektóre kraje BRICS próbowały już bowiem handlować ze sobą w walutach narodowych. I wyszło… „różnie”.
Przykładowo, specjalnym wzięciem ani rewerencją nie cieszy się (by ująć to łagodnie) rosyjski rubel. Wojna i wszechobecne sankcje (a także skutki wtórne tychże) czynią jego wykorzystanie trudnym do wyobrażenia. W pewnej mierze to samo tyczy południowoafrykańskiego randa – niegdyś bardzo cennej waluty, którą jednak „wykończył” postępujący upadek gospodarczy RPA przez ostatnie 3 dekady.
Z kolei próby wykorzystania indyjskiej rupii w handlu międzynarodowym rozbiły się o prawny zakaz wykorzystywania jej w transakcjach poza Indiami. To sprawiło, że dla podmiotów zewnętrznych jest ona w dużej mierze bezwartościowa. Chiński juan jest walutą znacznie mocniejszą. Cieniem jednak na jego potencjalnym wykorzystaniu kładą się obawy przed ekspansjonistycznymi zapędami Pekinu. Stąd też można być pewnym, że właśnie Indie nie zaakceptują jego użycia.
W ostatecznym rozrachunku, możliwość realizacji transakcji transgranicznych przy użyciu walut narodowych (podobnie zresztą jak w przypadku dolara) rozbija się o kwestię zaufania. Zaufanie do Fed zmierza w dół, choć to nic nowego. Problem w tym, że kraje BRICS nieprzesadnie ufają także sobie nawzajem. Indie i Chiny, czy Arabia Saudyjska i Iran – toż to zaprzysięgli geopolityczni rywale. Tacy mieliby przyjąć walutę przeciwnika?
Oczywiście – przebąkiwano także, i to już dawno, o wspólnej walucie BRICS. Podobnie jak o systemie płatniczym opartym o złoto. Ale znów – konkretów, pomimo planów, zapowiedzi, obwieszczeń, prac, dyskusji spotkań etc. – niewiele. Poza, naturalnie, niechęcią do dolara ze strony państw politycznie niechętnych Waszyngtonowi.