
Zerwane rozmowy pokojowe. Przyczyną terytorium i narkotyki
W cieniu niedawno zawartego (tradycyjnie, nie bez przeszkód) rozejmu pomiędzy Izraelem a Hamasem, inne podobne porozumienie właśnie odchodzi w niebyt. Władze Kolumbii zawiesiły bowiem rozmowy pokojowe z rebelianckim ruchem ELN. W ten sposób Kolumbia stać się może na powrót sceną wydarzeń, które, wydawałoby się, skutecznie już tam zażegnano.
ELN (akronim od Ejército de Liberación Nacional, czyli Armii Wyzwolenia Narodowego) to lewackie, marksistowskie ugrupowanie zbrojne, które działało w Kolumbii od lat 60′ zeszłego stulecia. Samo, jak nazwa wskazuje, określało się jako „wyzwoleńcze”. Z kolei dla władz była to formacja zbrodnicza. Z punktu widzenia zwykłych mieszkańców stanowiła zaś jeszcze jedną partyzancką grupę zbrojną, terroryzującą okolicę.
Oczywiście, walka o wyzwolenie uciśnionego ludu pracującego nie odbywała się za darmo. Dlatego też aktywnością, z której ELN stała się chyba najbardziej znana, była ochrona i współpraca hodowców i handlarzy narkotyków – jak również sam handel bezpośrednio. I dlatego też w swej praktyce ELN, a także podobne grupy niewiele różniły się od zorganizowanej przestępczości.
Kolumbia w ogniu
Wspomnianych grup na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat zdecydowanie w tym kraju nie brakowało. Kolumbia przez całe dekady była rozrywana przez wojnę domową, w której przeciwko rządowi zbrojnie występowały różne ugrupowania. Najsławniejszym i najbardziej znaczącym z nich były FARC – też marksistowskie, choć nieco mniej radykalne od ELN.
Ich aktywność zbrojną zakończyło porozumienie pokojowe w 2014 r. z inicjatywy prezydenta Jose Manuela Santosa. Drogę do którego otworzyły zdecydowane działania kolumbijskich sił zbrojnych w okresie prezydentury jego poprzednika, Alvaro Uribe, które w istotnej mierze rozbiły zdolności operacyjne tej formacji. ELN, jako bardziej radykalną, a zarazem mniej znaczącą, porozumienie to wówczas nie objęło.
Czego nie dokonano wtedy, postanowił załatwić pierwszy w historii lewicowy prezydent Kolumbii, obecnie urzędujący Gustavo Petro (notabene sam mający pewne „doświadczenia” w działalności w marksistowskich ugrupowaniach partyzanckich). Sygnalizował on ambicje bycia tym, który sprawi, że Kolumbia na dobre zażegna kwestię lokalnych guerilli.
Straty uboczne
Rozmowy, jakie z jego inicjatywy prowadzono z ELN, właśnie jednak zerwano. Doszło do tego po tym, jak ugrupowanie to dokonało krwawego ataku w regionie Catatumbo, przy granicy z Wenezuelą. Prócz samych ofiar śmiertelnych (30 osób, w tym niemowlę) istotne jest to, że atak ten miał miejsce w ramach próby przejęcia faktycznej kontroli nad całym tym regionem.
ELN, współpracując z bliskim mu ideologicznie reżimem Nicolasa Maduro w Wenezueli, w dużej mierze kontroluje już te tereny po wenezuelskiej stronie granicy. Teraz próbował przejąć kontrolę również po kolumbijskiej. Co zakrawa na ironię to fakt, że krwawe ataki lewackich partyzantów wymierzone były… w konkurencyjne ugrupowania przestępcze. Chodziło po prostu o szlaki przerzutowe kokainy.
Konsekwencje tych ataków bynajmniej nie ograniczają się jednak do konkurentów ELN i handlarzy narkotyków – a wręcz przeciwnie. Region ten bowiem słynie z bogatych złóż ropy naftowej. Z uwagi na gwałtowne pogorszenie się poziomu bezpieczeństwa, państwowy kolumbijski gigant naftowy, Ecopetrol SA, właśnie poinformował, że „tymczasowo” zawiesza tam operacje.
Biorąc pod uwagę znaczenie wpływów do budżetu z eksploatacji tych złóż, jak również problemy finansowe, jakie przeżywa Kolumbia, nie dziwi gniew Petro i decyzja o zawieszeniu rozmów. Pytaniem pozostaje jedynie, czy podobnego obrotu spraw w przypadku grupy, która „żyje” z handlu narkotykami, nie należało się spodziewać już zawczasu?