USA krok od nowej wojny? 'Szukają ratunku w Moskwie i Pekinie’. USS Ford w drodze!
Wenezuela po raz kolejny próbuje tkać swoją sieć sojuszy na wschód od Atlantyku. Gdy amerykańskie okręty zbliżają się do jej wybrzeży, a Biały Dom zwiększa presję militarną w regionie Karaibów, Nicolas wenezuelski dyktator Maduro zwraca się o pomoc do dawnych partnerów. Czyli do Rosji, Chin i Iranu. Zdesperowany przywódca, stojący wobec jednej z najpoważniejszych prób, liczy na wsparcie militarne, które miałoby wzmocnić wyczerpany aparat obronny kraju. Bezskutecznie?
Z dokumentów amerykańskich służb, do których dotarł The Washington Post, wynika, że Maduro osobiście wystosował list do Władimira Putina, prosząc o dostarczenie nowoczesnych radarów, remonty samolotów Su-30 i nawet o zestawy rakietowe.
Drugi list – tym razem do Xi Jinpinga – miał zawierać apel o pogłębienie współpracy wojskowej i przyspieszenie dostaw chińskich systemów detekcji.
W trzecim kierunku – Teheranie – wysłano ministra transportu Ramona Velasqueza, by omówił dostawy dronów o zasięgu tysiąca kilometrów i urządzeń do zakłócania sygnałów GPS.
Co prawda na razie Pentagon wstrzymuje się z atakiem na Caracas, ale wydaje się, że interwencja militarna wciąż wydaje się możliwa. Oczywiście mowa raczej o precyzyjnych atakach, mających zdestabilizować armię i ukręcić jej głowę w ciągu kilkunastu godzin, nie operacji lądowej i desancie.
Stara gra w nowym świecie
W zasadzie obserwujemy powrót do dobrze znanego schematu: amerykańska presja na ropę, Moskwa i Pekin w roli protektorów, a Caracas balansuje na granicy przetrwania. Jednak rosyjskie możliwości są znacznie mniejsze niż dekadę temu. Wojna w Ukrainie, sankcje i rosnąca zależność od Chin osłabiły pozycję Kremla jako gwaranta militarnego dla sojuszników w Ameryce Południowej.
Mimo to Rosja wciąż trzyma rękę na pulsie. Niedawno w Caracas wylądował Ił-76 – samolot objęty sankcjami USA za udział w nielegalnym handlu bronią. Lot odbył się okrężną trasą nad Afryką, by ominąć przestrzeń powietrzną Zachodu.
Moskwa oficjalnie milczy, ale w oświadczeniu rosyjskiego MSZ padły słowa o „gotowości do odpowiedzi na prośby naszych partnerów w obliczu nowych zagrożeń”. Trudno o bardziej elastyczną deklarację… Wystarczająco mglistą, by niczego nie obiecywać, a jednak podtrzymującą iluzję sojuszu. Ostatnio Kreml miał wspomnieć nawet o możliwym rozmieszczeniu broni jądrowej w Wenezueli… Jeśli Trump nie zrezygnuje z ataku na kraj.
W lipcu w Wenezueli ruszyła wreszcie zapowiadana od dwóch dekad fabryka amunicji Kałasznikowa. Symboliczny gest – raczej dla podtrzymania legendy przyjaźni, niż realnej siły militarnej. Podobnie zresztą jak niedawno ratyfikowany traktat strategiczny między Moskwą a Caracas. Ten jednak nie precyzuje żadnych konkretnych zobowiązań obronnych.
Zardzewiała armia
Maduro dziedziczy po Hugo Chavezie nie tylko ideologiczne dziedzictwo „rewolucji”, ale też górę przestarzałego uzbrojenia. Wenezuelskie siły zbrojne, niegdyś prezentowane z dumą na paradach w Caracas, dziś ledwo funkcjonują.
Z całej floty rosyjskich Su-30 aktywnych pozostaje zaledwie kilka maszyn, a większość czołgów i wyrzutni to relikty z lat 2000. Jeden z byłych oficerów armii, cytowany anonimowo, określił zakupy brutalnie: „Chavez kupił złom, a Rosja chętnie go sprzedała”.
Maduro broni się jednak jak może i twierdzi, że w kraju rozmieszczono pięć tysięcy przenośnych rakiet przeciwlotniczych Igla-S. Ale nawet jeśli to prawda, to w starciu z amerykańskimi dronami i lotnictwem marynarki takie systemy mają wartość głównie propagandową. Wydaje się, że Wenezuela może być dla USA łatwym pokazem siły.
Cień Waszyngtonu nad Karaibami
Waszyngton tłumaczy obecność wojskową w regionie walką z przemytem narkotyków. Od września amerykańskie siły przeprowadziły ponad tuzin operacji na wodach karaibskich, w których zginęło co najmniej 60 osób. Caracas mówi o „piractwie państwowym” i oskarża USA o prowokacje militarne. Nie bez racji…. Bo wysłanie w okolice Wenezueli superlotniskowca USS Gerald Ford to sygnał, którego nie da się odczytać inaczej niż jako demonstrację siły.
Z amerykańskiej perspektywy operacja to jednak coś więcej niż karaibski epizod. Wciągnięcie uwagi Pentagonu na zachodnią półkulę to – paradoksalnie – ulga dla Putina. Jak ujął to były ambasador USA w Caracas James Story: „Każdy procent naszej uwagi przeniesiony z Europy na Amerykę Łacińską to dla Kremla małe zwycięstwo”.
Choć militarnie Rosja i Wenezuela są dziś tylko cieniem dawnych partnerów, ropa nadal spaja te relacje. Rosyjskie spółki mają udziały w trzech wspólnych przedsięwzięciach wydobywczych, które dają około 11 procent obecnej produkcji wenezuelskiej.
Może i dochód mniej więcej 67 milionów dolarów miesięcznie nie jest imponujący w skali globalnej. Ale dla upadłego finansowo Caracas to tlen w środowisku sankcji. Rosjanie mają też prawa do eksploatacji złóż gazu Patao i Mejillones, a wartość ich nieuruchomionych rezerw ropy szacuje się na kilka miliardów dolarów.
Stara przyjaźń w nowym porządku
Dla Moskwy Caracas pozostaje raczej pionkiem niż partnerem. w. Problem w tym, że wenezuelska ropa konkuruje z rosyjską o tych samych klientów, głównie w Azji. Oba kraje są objęte sankcjami USA i oba walczą o te same sloty w chińskich rafineriach. Wenezuela może być nawet konkurentem Kremla.
Z kolei dla Pekinu Wenezuela pozostaje narzędziem testowania wpływów. A dla Waszyngtonu? Łatwym łupem i potencjalnym odblokowaniem rekordowch rezerw ropy, uderzających w rosyjską machinę eksportową. Maduro, pozbawiony realnych opcji, gra kartami, które ma.
