Po islamistycznym zamachu: premier chce retorsji wobec… nie, nie islamistów, a cywilnych posiadaczy broni i „skrajnej prawicy’
Jak wiadomo, w minioną niedzielę Australia doświadczyła tragicznego zamachu terrorystycznego. Temat ten omawiany był szeroko w bieżącym obiegu medialnym, stąd też nie ma co przytaczać wszystkich nagłaśnianych faktów. Warto natomiast przyjrzeć się faktowi mniej nagłaśnianemu (ciekawe czemu…) – tj. temu, jak australijskie władze na ten zamach reagują. I jakie to może mieć konsekwencje dla kraju na Antypodach. Już teraz można stwierdzić, że niezbyt wesołe – głównie za sprawą samych władz.
Gwoli krótkiegoo podsumowania: dwóch islamistów otworzyło ogień do tłumu zgromadzonego z okazji żydowskiego święta Chanuki na plaży Bondi w Sydney. Zginęło 16 osób, zaś 38 zostało rannych, z czego kilkoro ma znajdować się w stanie krytycznym. Kilku bohaterskich przechodniów usiłowało (gołymi rękoma – na nic więcej nie zezwala im australijskie prawo) powstrzymać sprawców. Ostatecznie jeden terrorysta zginął, a drugi został ciężko ranny.
Sprawców zidentyfikowano jako 50-letniego Sajida Akrama oraz jego 24-letniego syna Naveeda Akrama. Obydwaj pochodzili z Indii/Pakistanu (źródła podają różnie, w każdym razie w tym pierwszym kraju mają mieć krewnych), choć Naveed urodził się już w Australii. W oczywisty sposób niewiele sobie jednak z tego robił i Australia nie stanowiła dlań „jego” kraju. Obydwaj sprawcy byli także gorliwymi muzułmanami, i mieli inspirować się krwawymi „dokonaniami” Państwa Islamskiego (IS).
Niemal na kliszę – jakże typowe… – zakrawa fakt, że zradykalizować się oni mieli bynajmniej nie na Bliskim Wschodzie, a w samej Australii. Regularnie uczęszczali do meczetu Al-Murad w Sydney – gdzie tamtejsi islamscy klerycy zupełnie oficjalnie nauczać mają wrogości wobec tzw. Zachodu oraz zachwalać dżihadyzm oraz muzułmański terroryzm. Australijskie władze były tego doskonale świadome – sprawcy figurowali na liście niebezpiecznych fanatyków tamtejszych służb bezpieczeństwa – nie uczyniły jednak nic, by z tym walczyć. W przeciwieństwie do walki z „islamofobią”.
„Multikulturalizm” ważniejszy od życia ofiar
Niestety, sztampowy schemat na tym się nie kończy. Australia okazała się na atak zupełnie nieprzygotowana – mimo że sprawcy „byli znani służbom”. Jak zwykle okazało się, że zamach nie mógłby się udać, gdyby nie zaniedbania i przerażająca wprost niekompetencja ze strony państwa. Oczywiście, i jak zwykle, państwo i rząd do jakiejkolwiek odpowiedzialności się nie poczuwają. Jak zwykle wydają się także bardziej przejęci „nastrojami antyislamskimi”, jakie może wzbudzić ta masakra, niż samą masakrą.
Okolicznościowe przemówienie australijskiego premiera, Anthony’ego Albanese’a, reprezentującego rząd lewicowej Partii Pracy, zakrawało wręcz na surrealizm. Pan premier ani razu, nawet słowem nie wspomniał o islamie, o potępieniu islamizmu nawet nie wspominając Zdążył natomiast stanowczo potępić „skrajną prawicę” (australijska lewica określa w ten sposób np. przeciwników masowej imigracji) – zupełnie jakby usiłował udawać, że sprawcą nie był muzułmański imigrant, a jego wyimaginowany polityczny przeciwnik.
Myliłby się jednak ktoś, kto myślałby, że premier ograniczy się do retorycznych halucynacji i rytualnego nadskakiwania środowiskom muzułmańskich imigrantów, tak jakby z ich grona wywodzili się terroryści, a ich ofiary. Albanese i jego gabinet usiłują bowiem wykorzystać masakrę, aby dokręcić obywatelom śrubę w kwestii prawnie wymuszonej bezbronności. Skądinąd tempo, w jakim przedstawiciele rządu tuż po zamachu ogłosili plany kolejnego zaostrzenia reżimu rozbrojeniowego, sprawia wręcz wrażenie, jakby tylko czekali oni na stosowną „okazję”.
Władza ma priorytety
Oficjalnym pretekstem jest jak zwykle konstatacja, że to broń jest winna, nie islamscy fanatycy – i jeśli tylko jeszcze mocniej utrudni się dostęp do niej cywilom, to ataku by nie było. Warto wspomnieć, że Australia już teraz należy do krajów o najostrzejszym rygorze w tym zakresie na świecie. W przestrzeni publicznej Australijczycy są dziś całkowicie rozbrojeni, obrona własna nawet w swym domu jest restrykcyjnie ograniczona, zaś nieliczne, ciasno zawężone kategorie broni dostępne są jedynie dla wąskich grup wybrańców, którzy zdołają przejść biurokratyczny labirynt.
To istotne, bowiem Australia jeszcze w XX przypominała w kwestii dostępu do broni USA – notabene notując wtedy nader niskie współczynniki przestępczości. Na nieszczęście dla uczciwych mieszkańców Antypodów, kraj ten nie ma jednak konstytucyjnego zapisu odpowiadającego Drugiej Poprawce. I stąd, gdy w 1996 r. miała miejsce strzelanina w Port Artur, władze australijskie wymusiły masową, drakońską prohibicję rozbrojeniową, odbierając obywatelom miliony sztuk broni. Po czym… niewiele się zmieniło. A nawet wprost przeciwnie.
Od początku XXI w. z przestępczością są tam bowiem coraz większe, a nie mniejsze problemy. Broń zaś – tyle, że tę nielegalną – można dziś bezproblemowo kupić u członków ulicznych gangów. Naturalnie dostrzeganie korelacji tego faktu z liczbą imigrantów z krajów Trzeciego Świata, która wówczas tam napłynęła, jest zdaniem władz passé. Także przypominanie władzom ówczesnych, a potem wielokrotnie powtarzanych zapewnień, że przecież brutalna grabież prywatnej broni uczyni podobny atak w przyszłości całkowicie niemożliwym, i że Australia nie musi się więcej obawiać strzelanin, trafia w próżnię.
Australia pod prawnym i mentalnym butem
Zamiast tego, premier Albanese chce uszczęśliwić swych obywateli, jeszcze bardziej ich rozbrajając. W istocie jest to o tyle ciężkie, że pewnej pomysłowości wymaga choćby wymyślenie, w jaki sposób przepisy można by jeszcze zaostrzyć. Ale władze poradziły sobie z tym herkulesowym zadaniem i wymyśliły – planują „przegląd” (w domyśle: masowe odbieranie) licencji na broń, dalsze zmniejszanie ilości sztuk broni, jakie dana osoba może posiadać, czy pojemności magazynków.
Czemu dokładnie ma to służyć – w istocie nie wiadomo, przynajmniej jeśli traktować na poważnie zapewnienia rządu, że celem jest wyeliminowanie zagrożenia terrorystycznego. Cóż da przegląd licencji, gdy służby wiedziały o islamistycznym radykalizmie Akramów – a mimo to akurat oni swoje licencje otrzymali? Cóż da zmniejszanie magazynków (notabene sprawcy nawet nie używali tych o „dużej” pojemności), skoro przeładowanie w obliczu bezbronnych ofiar nie jest żadnym problemem?
Cóż da także zmniejszanie ilości sztuk broni, gdy w rękach terrorysty groźna jest już jedna, legalna lub nielegalna – podczas gdy w rękach zwyczajnych, uczciwych obywateli nawet większa liczba nie przekałda się na żadne zagrożenie? W efekcie jedynym skutkiem zamachu będzie najprawdopodobniej doprowadzenie do sytuacji, w której Australia będzie jeszcze bardziej bezbronna, i jeszcze bardziej niegotowa na kolejny atak.
Zamiast podsumowania
Dla władz to nie problem – będą przecież miały wtedy kolejny pretekst, żeby znów odebrać resztki broni tym, którzy jeszcze jakąkolwiek mają (a warto pamiętać, że poza miastami, na rozległych, odludnych obszarach wiejskich i pustynnych, broń myśliwska jest tam w zasadzie niezbędna do codziennego życia farmerom czy hodowcom). Normalnie można by się także w tej sytuacji obawiać prób zaostrzenia cenzury – szczególnie wobec faktu narastającej wściekłości wobec arogancji i nieudolności rządu.
Jednak w tej akurat kwestii obawiać się nie trzeba – głównie dlatego, że wszystko co najgorsze w tym zakresie już ma tam miejsce. Australia wprowadziła ostatnio iście orwellowskie przepisy dot. kontroli Internetu – i nie potrzeba było do tego nawet żadnego zamachu. Mając to na względzie, rosnącą krytykę swej nieudolności w zwalczaniu zagrożenia władze będą mogły po prostu uciszyć, nawet jeśli Australijczycy, niegdyś żyjący w kraju słynącym z wolności osobistych, będą jej mieli coraz bardziej dość. Bo i co zrobią?
