
Niemcy wracają do metod Stasi – dla „ochrony demokracji”. Dlaczego w RFN niektórym wolno mniej niż innym?
- Tuż przed weekendem rozeszły się najnowsze wieści dot. postępów, jakie odnotowały Niemcy na polu „walki o demokrację”.
- Oto w ramach starań, aby zabezpieczyć ową demokrację przed wpływem wrażych sił, niemiecka agencja kontrwywiadowcza uznała największa partię opozycyjną (i zarazem obecnie najpopularniejszą partię w ogóle) za organizację ekstremistyczną.
- W konsekwencji partia owa spodziewać się może traktowania może nieco łagodniejszego niż dawna opozycja w komunistycznej NRD, ale w założeniu podobnego. Oczywiście dla dobra demokracji.
Nic tak głośno nie krzyczy „demokracja” jak stopniowa delegalizacja opozycji. Wiadomo, jeszcze wyborcom mogłoby się coś pomylić. A przecież nie na tym ten ustrój polega, żeby obywatele głosowali sobie, na kogo im się podoba, lecz by u władzy pozostawały „siły demokratyczne”. Te, które w istocie od zawsze wymieniały się władzą w ramach partyjnego oligopolu.
A co, jeśli nie podoba się wyborcom aktualnie rządząca partia? Zawsze mogą zagłosować na tę „opozycyjną”, ale jednak demokratyczną. Ewentualnie na inną koncesjonowaną opozycję – ale wiadomo, lepiej niech owi wyborcy się pilnują. I nie nadużywają cierpliwości demokratycznych elit – bo jeszcze zostaną uznani za „ekstremistów”, ze wszystkimi tego miłymi konsekwencjami.
Ten właśnie scenariusz Niemcy mieli okazję obserwować w ubiegłym tygodniu. Ową opozycyjną partią jest oczywiście Alternatywa dla Niemiec (AfD), która za nic ma sobie obowiązujący w niemieckiej polityce „konsensus”. Taki mianowicie, że władzą w RFN dzielą się Chadecy z CDU oraz Socjaldemokraci z SPD. Oczywiście, wraz z przystawkami (FPD, Lewica i Zieloni).
Co gorsza, AfD zignorowała także inny polityczny paradygmat. W myśl którego to rządzący establishment partyjny i polityczny wie lepiej, czego potrzebują Niemcy. Nawet jeśli samym Niemcom wydaje się, ze uważają inaczej. A jeśli wyborczy się z elitą nie zgadzają, to albo niech lepiej zmienią zdanie, albo elita się na nich zdenerwuje.
Niemcy nie mają demokracji dla krytyków „demokracji”
Najostrzejszym takim kazusem była oczywiście w ostatnich latach sprawa masowej, nielegalnej imigracji z krajów muzułmańskich i afrykańskich. Zjawisko to było i jest przez elitę nie tylko tolerowane, ale też entuzjastycznie popierane (wystarczy sprawdzić, jakie pieniądze Niemcy przeznaczają na zapewnienie życia w dobrobycie azylantom). Jednak tzw. milcząca większość miała na ten temat zdanie zasadniczo odmienne – i to mimo przekazów medialnych, które cierpliwie tłumaczyły obywatelom, że są głupi, a władza ma rację.
Kwestia imigracji była głównym (choć nie jedynym) przyczynkiem do powstania AfD. Partia ta, najnowszy byt na niemieckiej scenie publicznej, rosła w tempie wręcz meteorycznym. Mimo faktu, że od początku dawano jej do zrozumienia, że jest w polityce gościem nieproszonym. Partie tzw. głównego nurtu konsekwentnie ją izolowały, blokując możliwość współpracy koalicyjnej czy łamiąc parlamentarne zwyczaje w imię odmowy ekspozycji jej polityków.
A mimo to – a może właśnie dlatego – poparcie dla AfD wciąż rośnie. W ostatnich wyborach zdobyła ona drugie miejsce. Wedle obecnych sondaży ma zaś cieszyć się największym poparciem w kraju. Wszelkie działania w celu dyskretnego i zakulisowego wyrugowania obcej dla niemieckiego establishmentu frakcji okazały się dotąd nieskuteczne. Właśnie sięgnięto zatem po środek bynajmniej-nie-zakulisowy.
Oto niemiecki Urząd ds. Ochrony Konstytucji (Bundesamt für Verfassungsschutz, BfV) – taką eufemistyczną nazwę nosi tamtejsza tajna policja, spełniające role kontrwywiadu i służby bezpieczeństwa – oficjalnie zaklasyfikował AfD jako „organizację ekstremistyczną”. Klasyfikacja ta zdecydowanie nie ogranicza się jedynie do kwestii nazewniczych. W myśl niemieckich przepisów, podmioty uznane przez BfV za „ekstremistyczne” mogą być inwigilowane, podsłuchiwane i kontrolowane… przez ten sam BfV.
Stasi 2.0
Niemiecka policja bezpieczeństwa, jako sędzia we własnej sprawie, przyznała sobie zatem prawo do działań, które poprzednio w niemieckiej historii były atrybutem Stasi. Właśnie bowiem do grona podstawowych obowiązków niesławnego Ministerstwa ds. Bezpieczeństwa Państwowego (Ministerium für Staatssicherheit), jak brzmiała oficjalna nazwa Stasi, należało inwigilowanie i zwalczanie politycznej opozycji. Zwłaszcza tej, która zagrażałaby monopolowi komunistycznej elity na władzę.
Teraz, co prawda, elita jest „demokratyczna”. Wybory też są uczciwe – przynajmniej wtedy, gdy przychodzi do faktycznego głosowania. A jednak w dalszym ciągu, gdy Niemcy nie głosują tak, jak powinni, tamtejsze państwo nie waha się sięgać po metody rodem z arsenału słusznie minionego ustroju spod znaku sierpa i młoda.
Jeszcze jedną kwestią wartą wspomnienia – ba, może nawet najistotniejszą – jest to, co uznano za dowód rzekomego ekstremizmu AfD, i co zdaniem niemieckiego państwa powinno wykluczać możliwość udziału w życiu publicznym (do tego bowiem w praktyce sprowadza się wydanie partii politycznej na łaskę nieograniczonej inwigilacji – i infiltracji – ze strony służb bezpieczeństwa).
Otóż jak zakomunikował BfV w swym oświadczeniu – przeanalizował on, jak twierdzi, wypowiedzi i komunikaty tej partii. I dokonał straszliwego odkrycia – członkowie Alternatywy dla Niemiec uważają, że Niemcy to populacja związana m.in. wspólnym pochodzeniem etnicznym. Etnicznym! To zaś, jak konkludują urzędnicy, przekłada się na takie myślozbrodnie jak „ogólna postawa anty-imigrancka i anty-muzułmańska”. A takich pogladów, niezatwierdzonych przez media i polityków, w demokratycznym społeczeństwie przecież mieć nie wolno.
Obywatele drugiej kategorii
Warto zaznaczyć, że nie chodzi tutaj o jakieś specjalne gloryfikowanie AfD. Partia ta, jak każda partia polityczna, ma swój liczny katalog wad – wyraźny zwłaszcza z polskiego punktu widzenia. Podejrzenia o przyjmowanie finansowania z podejrzanych źródeł czy oskarżenia o historyczny rewizjonizm i chęć uczynienia z Niemców ofiar wojen światowych to tylko niektóre z nich. Wszystko to należy mieć jednak w stosownej perspektywie (tym bardziej, że niemieckie partie lewicowe i establishmentowe uprawiają podobny rewizjonizm).
AfD powstała jako odpowiedź na polityczną monokulturę. W której Niemcy rządzone były przez to samo grono polityków z tych samych partii – i wyjąwszy retorykę oraz logo partyjne, niewiele się od siebie różniących. Co gorsza, podobny monopol istniał tam również w kwestii ideowej – w ramach której jedyną publicznie tolerowaną postawą był multikulturalizm, polityczna poprawność, progresywny kosmopolityzm oraz pokoleniowe auto-obrzydzenie i wstyd ze względu na zbrodnie Narodowego Socjalizmu.
Wszelkie formy narodowej tożsamości czy dumy z pochodzenia lub dziedzictwa kulturowego były tam potępiane jako „nacjonalizm”. I zrównywane z faktycznie istniejącymi, choć marginalnymi przejawami postaw neonazistowskich. Podobnie w przypadku imigracji – jakakolwiek krytyka napływu hord obcych kulturowo imigrantów, ich ogromnej (i często bezkarnej) przestępczości czy łożenia ogromnych środków na finansowanie darmowego utrzymania dla rzekomych azylantów z miejsca ciągała oskarżenie o „ksenofobię”.
Słowem, zupełnie jakby tożsamość etniczna była kolejnym przywilejem „tylko dla nie-Europejczyków”. Rzecz jednak w tym, że podobny dyktat ze strony postępowej elity politycznej, medialnej czy naukowej w coraz mniejszym stopniu korespondował z nastrojami, jakie Niemcy długo zmuszeni byli w sobie tłumić – lecz obecnie już wyrażają publicznie. Co więcej, gdy już te nastroje znalazły publiczne ujście – najpierw poprzez ruch PEGIDA, a potem własnie Alternatywę dla Niemiec – koła rządzące i „opiniotwórcze” zareagowały, w praktyce, w tylko jeden sposób – cenzurą i represją.
Niemcy bulgoczące pod pokrywką
Cenzurą i represją, które niemiecka publika nie tylko przyjęła jak najgorzej, ale które w dodatku realizowane są w sposób nieudolny. Tak należy bowiem określić działania, które per saldo muszą okazać się nieskuteczne (Niemcy nie maja bowiem realnych widoków na skuteczne cenzurowanie takiego np. X vel Twittera), ale zarazem ściągają na władze pełnię kosztów politycznych takich działań.
Przecież już antyczni chińscy myśliciele podpowiadali ówczesnym despotom, że represje powinny mieć charakter jak najbardziej skryty i dyskretny. Podobnie było by daleko nie szukać, w Związku Sowieckim czy dzisiaj w ChRL. Tymczasem w Niemczech jest na odwrót. Głośne były takie przypadki, jak skazanie dziennikarki na bezwzględne więzienie za sarkastyczne żarty z minister spraw wewnętrznych, Nancy Faeser. Czy wymierzenia surowszej kary ofierze gwałtu, która krytykowała pobłażliwość sądu dla sprawcy–muzułmańskiego imigranta, niż otrzymał sam sprawca.
A przecież takich spraw było dużo więcej. Ofiary napaści dokonywanych przez imigrantów bywały szykanowane i straszone przez policję, publiczna krytyka ich bezkarności i umożliwiających ją polityków prowadziła do prokuratorskich zarzutów, etc. Wszystko to dlaczego, że oficjalna narracja władz traktuje imigrację i „wielokulturowość” nie jako zmorę i problem dla kraju, jako zaletę i remedium na rzekomy „nacjonalizm”. A przy okazji, ideę legitymizującą – w imię rzekomych praw człowieka – swoją politykę, nawet wówczas, gdy społeczeństwo darzy ją jawną niechęcią.
Rzecz jednak w tym, że taka polityka, trudno to określić inaczej, jest po prostu krótkowzroczna. Krótkowzroczna, ponieważ każdy akt postrzegany jako społeczna niesprawiedliwość, każdy przypadek faworyzowania przez państwo obcych kulturowo imigrantów kosztem rodowitych Niemów i każda sprawa policyjnych i sądowych represji skierowanych przeciwko tym, którzy ten stan krytykują, dokładają się do pęczniejącego wolumenu społecznego niezadowolenia.
Znów będzie powtórka z historii?
Który prędzej czy później musi znaleźć swoje ujście. Nawet jeśli niemieccy politycy – bo to przecież ich wolę realizuje BfV – w końcu doprowadzą do delegalizacji AfD, nie sprawią w ten sposób, że jej elektorat gdzieś zniknie. Poszuka on jedynie innych form politycznego wyrazu. Podobnie cenzura w Internecie i wyroki więzienia za wyrażanie nietolerowanych przez władze poglądów nie doprowadzą do tego, że głosiciele tych poglądów zmienią swoje zapatrywania.
Prędzej po prostu odrzucą zasady dyskursu politycznego w ramach z góry ustawionych reguł niemieckiej „demokracji”. To zaś, zwłaszcza z perspektywy sąsiadów Niemiec – w tym i Polski – wcale nie jest optymistyczna myśl. Jeśli w ciągu najbliższego wieku Niemcy przeżywać będą (a niestety wydaje się to bardzo możliwe) wstrząsy podobne do tych, które niegdyś skutecznie zniszczyły Republikę Weimarską, znaczna część – o ile nie większość – tej wątpliwej „zasługi” należeć się będzie obecnym politykom partii głównego nurtu, wyznającym zasadę 'po nas choćby potop’.
A także gadającym głowom z ekranów, protekcjonalnym opiniom „ekspertów” czy innym świętoszkowatym autorytetom medialnym, do znudzenia potępiającym „nacjonalizm” i „ksenofobię”. I wzywającym do jeszcze większego dokręcenia śruby. Niemcy tylko w XX wieku zdołały wywołać dwie wojny światowe, sprowadziły na Stary Kontynent koszmar nazizmu, przeżyły chaos Weimaru, strach Zimnej Wojny i pół wieku tyranii NRD. A mimo to ich establishment rządzący z przerażającą łatwością wpada w te same koleiny, które do tego wszystkiego ogniś prowadziły.
Nic się ci ludzie nie nauczyli z historii, czy co?
Trzeba pamiętać, że w Niemczech była już jedna partia, która „krytykowała demokrację”. Ją naprawdę nie mogę wyjść z podziwu dla tych Polaków, którzy biorą w obronę partię jawnie kwestionującą granicę z Polską. Miasta leżące kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Polską nazywają Niemcami Środkowymi. To gdzie są Niemcy wschodnie?
Gospodarka Niemiec nie moze istniec bez taniej sily roboczej. To imigrancji od ponad 100 lat pozwalaja funkcjonowac takiemu modelowi gospodarczemu. W rzeczywistości to zakamuflowana wojna klasowa – biedny niemiec woli wiezyc ze to imigrancji zniszczyli mu panstwo niz uznac, że trzeba reformować ich model gospodarczy.