Najazd traktorów na konwencję partii rządzącej. Rząd nie ustępuje, bo „ma wydatki”

  • Brytyjscy rolnicy „odwiedzili” konwencję brytyjskiej Partii Pracy, która właśnie ma miejsce w Walii. Powodem jest fala społecznej wściekłości, jaką pośród nich budzi podatek od dziedziczenia farm i gospodarstw.
  • Podatek, który – jak argumentują – sprowadza się do faktycznego wywłaszczenia indywidualnych rolników z ich ziemi i transferu ich majątków w ręce dużych koncernów. Tyle, że nieco rozciągniętego w czasie

Konwencja Partii Pracy, aktualnie sprawującej rządy – coraz bardziej kontrowersyjne i niepopularne – odbywała się w stosunkowo sennym, nadmorskim walijskim miasteczku, Llandudno. Jeśli organizatorzy liczyli na to, że spokój i senna atmosfera miejsca zapewnią spokój obradom, to mocno się przeliczyli.

Do Llandudno zjechały bowiem całe kolumny traktorów, których właściciele, rolnicy, na wszelkie sposoby wyrażają sprzeciw wobec fiskalnych zapędów rządu. Do rolników dołączyło zresztą szerokie grono lokalnej ludności, także rozeźlonej podatkową chciwością ekipy premiera Keira Starmera.

Powodem jest, jak wspomniano, przede wszystkim ogromnie kontrowersyjny podatek od dziedziczenia farm. Zdaniem licznych obserwatorów, oznacza katastrofę dla prywatnego rolnictwa w Wielkiej Brytanii i doprowadzić może do jego faktycznej likwidacji.

Podatek-hak

Choć odpowiedzialna za projekt podwyżek kanclerz Skarbu, Rachel Reeves, twierdzi, że podatek ten dotknie tylko „bogatych”, to wedle szacunków, „bogatych” miałoby być 70% brytyjskich rolników. Warto bowiem pamiętać, że ziemia rolna w Wielkiej Brytanii jest ogromnie kosztowna.

Jej wartość nie ma przy tym finansowego przełożenia na dochody rolników, które akurat uchodzą za dość skromne. Znaczenie ma jedynie w sytuacji, w której właściciel chciałby swą ziemię sprzedać. Czego jednak ogromna większość rolników, częstokroć uprawiających farmy posiadane od pokoleń, nie ma zamiaru czynić.

Rząd jednak stoi twardo na swoim. Czy też „swoim” (bo przecież to nie jego pieniądze…). Jak twierdzi, odziedziczył nie tylko ciężkie, ale też celowo niedoszacowane problemy budżetowe po Torysach, od których przejął władzę latem. Do tego jednak dokłada się, i to w przemożny sposób, szeroko zakrojony, ekspansywny plan wydatków na faworyzowane przez Laburzystów projekty.

Jasno zapowiedział to zresztą w swojej przemowie na konwencji premier Starmer. Oświadczył on, że „era oszczędności na dobre się skończyła” (dosł. „finally turning the page on austerity once and for all.„). Fakt wielomiliardowej dziury w budżecie nie stanowi przy tym dla rządzących problemu. Partia rządząca ma bowiem swoje ulubione projekty – i ani myśli rezygnować z wydatków na nie.

Rząd ma wizję

Zapłacą i tak obywatele – chcą czy nie chcą. Podatek od dziedziczenia farm to bowiem tylko jeden z całej serii ruchów, które sprowadzają się do transferu dziesiątków miliardów funtów z kieszeni większości Brytyjczyków do kiesy państwa. Krytycy uznają to za zdzierstwo i ordynarne łupienie mieszkańców Albionu.

Nie-obywatele (tj. bogaci ekspaci) wedle planów pani kanclerz Reeves też mieli zapłacić. Ale zamiast finansować przedsięwzięcia-pupilki Laburzystów, gremialnie opuszczają Wielką Brytanię (względnie przenoszą zasoby finansowe – co w sensie budżetowym wychodzi na jedno).

W przypadku farm dodatkowym punktem zapalnym jest fakt, że politycy Partii Pracy otwarcie wyrażali niechęć wobec faktu, że większość ziemi rolnej znajduje się w rękach prywatnych rolników. Przez to bowiem jest „zablokowana”, i nie można jej wykorzystać do realizacji innych fantazji rządu, jak np. masowego budownictwa komunalnego.

Dziękujemy, że przeczytałeś/aś nasz artykuł do końca. Obserwuj nas w Wiadomościach Google i bądź na bieżąco!