Marihuana z parku narodowego. Wielka operacja służb w cieniu najwyższych drzew świata
Park Narodowy Sekwoja w Kalifornii, słynny ze swoich gigantycznych drzew, był w tym tygodniu świadkiem ogromnej operacji organów ścigania, takiej z pogranicza działań policyjnych i militarnych. W jej wyniku federalni funkcjonariusze zniszczyli tysiące sadzonek marihuany, skonfiskowali broń, chemikalia oraz odpady. Skąd to wszystko, i czemu akurat tam? Dlatego, że amerykańskie parki narodowe prócz turystów szeroko nawiedzają przestępcy – a wraz z nimi „zadomowiła” się tam także marihuana.
Jeśli spytać przeciętnego mieszkańca Polski, jakie wyobrażenie przychodzi mu na myśl na hasło „służba leśna”, przeciętna odpowiedź najpewniej nie odbiegałaby daleko od stereotypowej. Starszy pan w kapelutku i zielonym stroju, niejednokrotnie nawykły bardziej do lasu niż do kontaktu z ludźmi, być może od wielkiego dzwonu niosący na plecach wysłużoną dubeltówkę albo czterotaktowy sztucer powtarzalny. Wizja ta nie musi być koniecznie prawdziwa, wyobrażenie jest do niej jednak zbliżone.
Jak wygląda natomiast służba leśna za oceanem? Zapewne również Amerykanom raczej nie przyszłoby do głowy – a przynajmniej nie wszystkim i nie w pierwszej chwili – wyobrazić sobie służbę leśną w sposób bardziej nawiązujący do filmów wojennych niż tych przyrodniczych. Tymczasem tamtejsze „służby leśne” częstokroć poruszają się pojazdami opancerzonymi lub śmigłowcami, ich działania mają charakter zbliżony do zbrojnych rajdów na wrogie obiekty, w których uczestniczy „leśna wersja SWAT”.
Dlaczego jednak amerykańscy leśnicy, zwłaszcza ci strzegący parków narodowych, przypominają bardziej oddziały paramilitarne niż zwyczajnych gajowych? I z kim mieliby walczyć – bo przecież nie z niedźwiedziami czy wilkami? Odpowiedź jest bardzo prosta, a zarazem smutna. Przeciwnikami tymi są bowiem nie misie, a kartele narkotykowe, które wręcz upodobały sobie parki narodowe, wykorzystując je jako wygodną bazę i miejsce działalności. Nader często to stamtąd pochodzi czarnorynkowa marihuana.
Z punktu widzenia przestępców jest to bowiem wręcz idealna lokalizacja, w której można założyć plantacje tych nienachalnie legalnych roślin. Rozległe połacie naturalnego, niezniszczonego terenu, daleko od siedzib ludzkich, wysoka prywatność i dyskrecja działania… Oczywiście, ich działalność kładzie się ciężkim brzemieniem, a wręcz rujnuje przyrodę parków narodowych i lasów, w których założą oni swoje uprawy. To jednak naturalnie nie jest czynnik, którym kartele narkotykowe by się przejmowały.
Ich zlokalizowane w głębi puszcz obiekty często są silnie bronione, i to nawet z użyciem broni pochodzenia wojskowego (szeroko i bez trudności pozyskiwanej przez meksykańskie czy kolumbijskie grupy przestępcze od tamtejszych skorumpowanych organów państwowych). I właśnie biorąc pod uwagę skalę wyzwania, które prezentuje uprawiana w parkach narodowych marihuana – a zwłaszcza jej „opiekunowie” – amerykańskie służby leśne również wyposażone są jak na wojnę o niskiej intensywności.
Dla latynoskich karteli marihuana hodowana „na miejscu” w USA, bez konieczności przemytu, jest bowiem tej wojny warta.
