A może Kanada jako 51. stan to dobry pomysł? Skorzystać może także Polska
Donald Trump jeszcze nie objął urzędu, ale nawet na chwilę nie pozwala o sobie zapomnieć i już całkiem zepchnął w cień obecnego lokatora Białego Domu. Jedną z jego ciekawszych wypowiedzi mijającego tygodnia była ta dotycząca rozwoju terytorialnego USA. Prezydent elekt stwierdził, że Kanada powinna zostać 51. stanem jego kraju. Zapewnił nawet, że chce tego wielu Kanadyjczyków, bo zaoszczędzą na podatkach i ochronie wojskowej. Ale powodów do wchłonięcia jest znacznie więcej!
Rosja największym krajem? Potrzymaj mi piwo…
Nie ma się co oszukiwać – wydaje się mało prawdopodobne, by Trump realnie myślał o wchłonięciu sąsiada. Bardziej prawdopodobne jest zwyczajne trollowanie jego premiera Justina Trudeau, szerzej kanadyjskiej administracji. Przyszły (i zarazem były) prezydent USA chce po prostu złamać polityków urzędujących w Ottawie. Po co? Żeby więcej wycisnąć w przyszłych negocjacjach dot. np. umów handlowych. I wiadomo: dla samej zabawy – wyborcom pewnie się to spodoba.
Przyjmijmy na chwilę tę konwencję i zastanówmy się, jakie korzyści mogą wyniknąć z takiego wchłonięcia.
Najbardziej w oczy rzuci się pewnie rozmiar – Amerykanie lubią przecież, gdy coś jest duże. Obecnie ich kraj liczy około 9,8 mln km kwadratowych. Kanada jest większa – to blisko 10 mln km kwadratowych. Oba kraje ustępują Rosji z jej przeszło 17 mln km kwadratowych. Łatwo jednak policzyć, że po aneksji to USA staną się liderem rankingu. I to z dużą przewagą nad obecnie dominującym państwem leżącym w Europie i Azji.
Najpierw Kanada, potem Grenlandia i… Australia?
Pozycja lidera brzmi nieźle, ale pozostaje pewien niedosyt, bo historia zna jeszcze większe imperia – Związek Radziecki miał przecież około 22,4 mln km kwadratowych. Rozwiązaniem może być idea Trumpa z przeszłości – przecież kiedyś rzucił pomysł, by kupić Grenlandię. A to kawał ziemi: ponad 2,1 mln km kwadratowych. Do wyniku ZSRR już niedaleko. Aneksją Meksyku Amerykanie raczej nie będą zainteresowani. Ale już taką Australią? Język ten sam, kultura podobna, połowa gwiazd z Hollywood pochodzi z Australii (druga połowa z Kanady), największe miasto nie jest stolicą (w Kanadzie też!). A do tego ta przestrzeń: niemal 7,7 mln km kwadratowych. Do prześcignięcia ZSRR i Imperium Rosyjskiego w zupełności wystarczy. Gorzej z Imperium Mongolskim i Imperium Brytyjskim, ale spokojnie – wystarczy, że Elon Musk podbije Marsa i problem znika.
Kanada jako 51. stan rozwiązuje też problem Alaski. Przyznacie, że na mapie średnio to dzisiaj wygląda – największy stan USA leży gdzieś na końcu świata, a od macierzy odsuwa go kraina, w której organizuje się strategiczne rezerwy syropu klonowego. I zniknie uwierająca Amerykanów kwestia nieszczelnej granicy. Przecież to niemal 9 tys. km (najdłuższa na świecie granica między państwami). Wszystkie siły będzie można przekierować na ochronę południowych rubieży.
Korzyści ludnościowe też oczywiście będą, ale już nie tak spektakularne. Kanada ma niespełna 40 mln mieszkańców. Mniej więcej tyle samo, co Kalifornia – najludniejszy stan w USA. Do wyniku Chin czy Indii nadal będzie brakować 1 mld ludzi. Na upartego można ich ściągać z innych zakątków świata. Ale przecież nie po to buduje się płoty na granicach…
Teraz Trump, potem Trudeau. Albo Musk
W wizji Trumpa Kanada staje się kolejnym stanem, a premier tego kraju jego gubernatorem. Dostrzegam w tym pewien potencjał. Wybory w USA, zwłaszcza te z 2020 roku, ale też ostatnie, dopóki brał w nich udział Joe Biden, pokazały, że kraj ma problem z wiekiem kandydatów. Zakładam, że wielu Amerykanów tęskni za czasami, gdy o urząd ubiegały się osoby, które nie mają na karku 80 lat. Albo nie będą ich miały za chwilę. I tu na scenę wkracza gubernator Justin Trudeau – ledwo po pięćdziesiątce. Prezydent jak z obrazka.
Ktoś powie: ale przecież to Kanadyjczyk! A kandydatem w USA nie może być ktoś, komu obywatelstwo nadano – to musi być Amerykanin od urodzenia. Niby prawda. Ale aneksja sąsiada chyba trochę zmienia reguły gry. Zwłaszcza, że to mogłoby utorować drogę do urzędu Elonowi Muskowi. Niby urodził się w RPA, obywatelstwo amerykańskie zdobył już jako dorosły. Ale jego matka jest Kanadyjką. Jeśli dobrze pokombinować, można z niego zrobić po aneksji podręcznikowego Amerykanina.
Kanada odstępuje miejsce Polsce. Będziemy jak Hawaje
A co z polskim wątkiem? Jeśli Kanada zniknie z atlasów, to przestanie też pojawiać się w różnych zestawieniach i organizacjach. To przecież członek grupy G7. W tym gremium Polska raczej nie zajmie miejsca nowego stanu USA. Ale już w takiej grupie G20… Od lat przecież mówi się o tym, że powinniśmy być w gronie dwudziestu najpotężniejszych krajów świata. Ostatnio dyskusja rozgorzała po pełnoskalowym ataku Rosji na Ukrainę: wyrzucić z grupy agresora, a jego fotel oddać nam! Niewiele z tego wyszło. Może z przejęciem miejsca Kanady byłoby łatwiej? O przychylność Stanów Zjednoczonych moglibyśmy powalczyć obietnicą: kiedyś i my staniemy się częścią Ameryki. Powierzchnia może i nie jest imponująca, ludności tyle, co w Kanadzie (i to przy kreatywnym liczeniu), ale współdzielimy Kościuszkę. Powinno wystarczyć. W ten sposób zostaniemy drugimi Hawajami.