Harley w ogniu złości fanów. Ikoniczny producent „gone woke”, stara się uratować twarz
Harley Davidson likwiduje swoje programy „Diversity, Equity, Inclusion” (DEI). Firma odcina się od lewicowego aktywizmu politycznego i światopoglądu woke. We wszystkim tym wydatnie pomógł jej wybuch wściekłości fanów i ogłoszony przezeń bojkot – gdy wyszło na jaw, że Harley w ogóle w taki aktywizm się zaangażował.
Informacje te opublikował dziennikarz śledczy Robby Starbuck, który zasłynął ze śledzenia podobnych przejawów korporacyjnego aktywizmu. Ma on na koncie udane bojkoty innych firm, które również jęły wpychać do gardeł swym pracownikom i klientom hasła woke.
Upadek legendy
Harley Davidson (alternatywnie zapisywana też ze średnikiem, Harley-Davidson) to producent motocykli, którego najpewniej nikomu nie trzeba przedstawiać. Od dawna uchodził za wytwórcę najsłynniejszych jednośladów globu. I pewnie tę opinię by utrzymał – gdyby nie pomysł jego prezesa, który koniecznie chciał „pójść z duchem czasu”. I zaangażował – we wspomniany aktywizm polityczny oraz DEI.
DEI – „Diversity, Equity, Inclusion” – to przy tym miano w najwyższym stopniu eufemistyczne. W praktyce jego znaczenie jest dokładnie odwrotne. Bardziej „inkluzywne” środowisko oznacza bez wyjątku „z większym udziałem czarnych, imigrantów i LGBT”.
Z kolei przejawem „równościowego” podejścia jest uprzywilejowanie owych grup mniejszościowych, co realnie oznacza otwartą dyskryminację mężczyzn, osób o białej skórze czy europejskim pochodzeniu. Innymi słowy, swej podstawowej grupy klientów.
To wszystko oczywiście w ramach troski o „różnorodność” – która dopuszcza wyłącznie jeden zestaw poglądów. Ten „postępowy”, określany właśnie jako woke. Rzecz w tym, że o klienteli Harleya można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że w przekroju są to lewicowi aktywiści, zwolennicy „krytycznej teorii rasowej” czy „intersekcjonalnego feminizmu”.
I szybko dała ona o tym znać.
Harley Davidson na froncie walki ideologicznej
Z uwagi na fakt, że środowisko motocyklistów stanowi dość hermetyczną grupę, wezwania do bojkotu firmy rozeszły się bardzo szybko. Rozeszły się – i odniosły skutek. Harley Davidson począł bowiem być przezeń ostentacyjnie ignorowany.
Warto przy tym dodać, że nagły skręt ideologiczny nie stanowił bynajmniej wypracowanej strategii firmy. Nie miał także żadnych celów rynkowych. Była to osobista decyzja prezesa, niejakiego Jochena Zeitza. Ten miał otwarcie przyznać, że Harley Davidson jest dla niego odskocznią do realizacji swojego aktywizmu ideologicznego w biznesie.
Ikoniczna marka miała być dla Zeitza tylko narzędziem w promowaniu jego postępowych wizji społecznych. Jej stan ekonomiczny (o zadowoleniu klientów nie wspominając) schodzi na dalszy plan.
Czy też zeszłaby – gdyby zależało to tylko od pana prezesa. Ewidentnie jednak udziałowcy muszą mieć na ten temat inne zdanie. Niemal miesięczny bojkot, który rozpoczął się pod koniec lipca, z pewnością mógł im zapewnić asumpt ku refleksji w tym kierunku.
Get woke, go broke…
W efekcie tegoż zaledwie dziś, we wtorek, firma opublikowała bowiem obszerne oświadczenie. Tłumaczy w nim, że wszystko to to jedynie nieporozumienie. Żeby załagodzić złość swoich klientów, otwarcie potraktowanych przez Zeitza z pogardą, Harley Davidson poinformował, że wycofuje się ze wszystkich programów DEI.
Zaprzestanie pozamerytorycznej promocji „mniejszości” w firmie oraz przekazywania dotacji na „postępowe” inicjatywy i cele społeczne.
Pytaniem otwartym pozostaje, czy to wystarczy. Głosy ze środowiska motocyklowego domagają się bowiem więcej. Wielu klientów oświadczyło bowiem, że bojkot firmy będzie trwać tak długo, aż nie wyrzuci ona Zeitza z funkcji prezesa.
Pojawiały się bowiem głosy, że zmiana polityki – czy też powrót do jej status quo ante, sprzed „postępowej” rewolucji w firmie – nie jest szczera. Ma bowiem po prostu służyć uratowaniu przez prezesa swojej posady.