Elektroniczny zamordyzm, cenzura do potęgi. UE, von der Leyen otwarcie deklarują plany
Najprawdopodobniej mało kto z P.T. Czytelników zwrócił uwagę na środowe wystąpienie szefowej Komisji Europejskiej, Ursuli von der Leyen, w Europarlamencie. Nic zresztą dziwnego, zarówno bowiem samej mowie, jak i ją wygłaszającej nie sposób zarzucić atrakcyjności przekazu ani specjalnej istotności wygłaszanych tam słów. Niestety, niektóre z tych słów nie były jednak banałami – wyraźnie komunikowały bowiem, czego obywatele UE mogą się w następnym roku ze strony „lepszych od siebie z Brukseli” spodziewać. Niestety, nie jest to powód do optymizmu.
Wystąpienie o którym mowa, nazwane „State of the Union”, jest oczywistą i wręcz rażącą próbą ordynarnego zmałpowania anglosaskiej tradycji politycznej, wywodzącej się z dawnych mów tronowych monarchów, a dziś obejmującej także coroczne przemówienia prezydentów, premierów czy gubernatorów dot. stanu powierzonych ich im krajów. Ba, zmałpowania tradycji – eurokraci nie mieli w sobie nawet tyle oryginalności, by wymyślić nową nazwę, bezmyślnie kopiując tę amerykańską jeden do jednego.
Cel jej wygłaszania wykracza jednak poza folklor polityczny. Warto bowiem pamiętać, że mowa taka to atrybut przywódców państw. Którym to przewodnicząca Komisji Europejskiej, zgodnie z traktatami założycielskimi UE, a wbrew ambicjom i frustracji „instytucji europejskich”, jednoznacznie nie jest. Stanowi to przy tym kolejny aspekt uzurpacji pozycji ustrojowej przez KE – jedynie tym razem w sferze symbolicznej, a nie w obszarze zawłaszczania kolejnych uprawnień suwerennych krajów członkowskich.
Nie będziesz bluźnić przeciw „ekspertom”
Cóż zatem ciekawego o stanie UE powiedziała w Europarlamecie pani przewodnicząca KE – a co istotniejsze, jakie priorytety Komisji wymieniła? Otóż von der Leyen jest „oburzona dezinformacją, która zagraża globalnemu postępowi” we wszystkich sprawach. Nie może przecież tak być, aby ludzie głosili sobie, cokolwiek im ślina na język przyniesie, nie uwzględniając „obiektywnej” narracji ustalonej… no właśnie, przez kogo? Jeśli chodzi o szczegóły – wymieniła trzy inicjatywy, które zamierza forsować KE
W istocie trudno stwierdzić, która z tych inicjatyw dla praw i wolności obywateli UE jest najgorsza i najbardziej szkodliwa. Jedna z nich to „Global Health Resilience Initiative”, która ma sprawić, że opinie w Internecie będą w większym stopniu wyrażać poglądy zbliżone do narracji mainstreamowej i konsensusu ekspertów. Blokowane maja być natomiast medyczne „herezje”. Choćby te sugerujące, że szczepionki mRNA mogą mieć jakiekolwiek efekty niepożądane, czy że leki nie-markowe mogą być lepsze w działaniu niż produkty wielkich koncernów farmaceutycznych.
Obieg informacji jako urzędnicza zabawka
Kolejnym cudownym dzieckiem politycznym pani von der Leyen jest „European Democracy Shield”. Tarcza owa ma nie tylko ochronić unijną przestrzeń informacyjną przed „niesłusznymi”, „nienawistnymi” czy „niedemokratycznymi” poglądami. Jak się łatwo domyśleć, poprzez filtrowanie owych poglądów i blokowanie swobody wypowiedzi ich autorów. Co jednak nawet ważniejsze, KE chce doprowadzić do (jakżeby inaczej) centralizacji władzy cenzorskiej w Brukseli, pod butem „organów” wspólnoty.
Na tym także nie koniec. Za pośrednictwem nowo stworzonej instytucji, „European Centre for Democratic Resilience”, UE chce być w stanie „wykrywać i monitorować informacyjne manipulacje”, zaś za pośrednictwem kolejnej, „Media Resilience Program” – Unia planuje „wspierać niezależne dziennikarstwo i świadomość dziennikarską”. Innymi słowy, Bruksela pragnie w stanie sama formułować i narzucać medialną narrację, niczym dawne wydziały propagandy komitetów centralnych partii o pewnym rysie charakterystycznym ideowym.
UE by chciała – czy zdoła?
Nawet to nie wyczerpuje listy pomysłów, w jaki sposób UE i Komisja Europejska pod przywództwem pani von der Leyen pragnęłyby dokręcić śrubę mieszkańcom Starego Kontynentu. Nie do końca zadowolone z już istniejącego, inwigilacyjnego przymusu sprawdzania tożsamości w Sieci, pod pretekstem weryfikacji wiekowej, organa unijne życzyłyby sobie wprowadzenia cyfrowych dokumentów tożsamości w Europie. Innymi słowy, scentralizowanej kontroli personalnych danych wszystkich Europejczyków. Czy trzeba dodawać, kto owe dane by kontrolował…?
Jeśli pokusić by się o powiew optymizmu – należy pamiętać, że przedstawiona we środę lista mokrych snów Komisji Europejskiej wcale nie musi się spełnić. O ile posiada ona (zresztą wbrew traktatom) bardzo mocną pozycję w procesie legislacyjnym w UE, to w dalszym ciągu nie jest wszechmocna. Nie jest więc w stanie przełamać wystarczająco silnego oporu państw Unii. Nie ma też własnych „dywizji” czy innych narzędzi formalnego przymusu – niezbędnych, by egzekwować tak zamordystyczny reżim kontrolny.
Choć i to, po prawdzie, eurokraci już jakiś czas temu próbowali zmienić.
