„Eksterytorialny korytarz” i 35-letnia wojna – w końcu skończona. Na jak długo?
W piątek doszło do wydarzenia kończącego jeden z najdłuższych konfliktów w najnowszej historii – a przynajmniej jednego z tych zasługujących na miano pełnoskalowego starcia militarnego. Podpisano otóż traktat pokojowy, w myśl którego wojna toczona przez Armenię i Azerbejdżan, a trwająca z przerwami od 35 lat, nareszcie dobiegnie kresu. Pytaniem pozostaje jedynie to, na ile traktat ów oraz jego warunki można uznać za trwałe? I czy (a raczej kiedy) pojawią się zarzuty o jego łamanie, gdy tylko zniknie polityczny nacisk, który do jego podpisania doprowadził?
Do sygnowania traktatu pokojowego (na co właśnie kładzie się nacisk: formalnego, „wiecznego” pokoju, nie tymczasowego rozejmu) doszło w Waszyngtonie. Spotkali się tam premier Armenii, Nikol Paszynian, i prezydent Azerbejdżanu, Ilham Alijew. Od razu wskazuje to na głównego spiritus movens jego zawarcia. Donald Trump, bo o nim oczywiście mowa, coraz bardziej wchodzi (nie bez pewnego wrażenia efekciarstwa) w rolę globalnego fixera i strażaka problemów geopolitycznych.
Od jakiegoś czasu deklarował on, że doprowadzi w tej sprawie do przełomu – ale, po prawdzie, nawet osoby życzliwe mu politycznie raczej w to nie wierzyły. W istocie, obietnice te nie bez pewnej racji przyrównywano pod względem ich praktyczności z deklaracjami zakończenia wojny na Ukrainie w ciągu 24 godzin. I choć faktyczne ostatnio podejmuje on w tym kierunku wysiłki (które mogą się nawet okazać udane, co nikomu innemu dotąd nie wyszło), to ostrożność w okazywanym optymizmie była uzasadniona.
W piątek okazało się jednak, że albo Trump faktycznie ma niesamowity talent do wypracowania deali, albo też (co wydaje się nieco bardziej prawdopodobne) musiał on użyć całego zestawu kijów i marchewek – czyli nieco jedynie zawoalowanego szantażu gospodarczego – wobec obydwu zainteresowanych stron. Alijew i Paszynian zgodzili się bowiem – ze sztucznymi uśmiechami, ale jednak – podpisać wspomniany traktat pokojowy. Jak zaznaczono w oficjalnym oświadczeniu Białego Domu, połączony z umowami ekonomicznymi z USA.
Art of the (geopolitical) deal
Warunki najłatwiej określić jako niewygodne dla obydwu stron. Armenia musiała milcząco zaakceptować wypędzenie tysięcy Ormian z Górskiego Karabachu – gdzie owa grupa zamieszkiwała niemal od czasów biblijnych. Zostali oni zmuszeni do ucieczki we wrześniu 2023 r., gdy wojska azerskie zajęły Karabach. Pozostawili tam za sobą większość dobytku – zaś obecne na miejscu rosyjskie „wojska pokojowe”, mające jakoby chronić Karabach, po prostu się temu przyglądały.
Paszynian zgodził się także na korytarz gwarantujący „niezakłócona” komunikacja z azerską eksklawą nachiczewanską. Ale, jakoby, z „poszanowaniem suwerenności i integralności terytorialnej” Armenii. Korytarz ten biec będzie przez 32-kilometrowy skrawek terytorium Armenii, który oddziela ową eksklawę od reszty Azerbejdżanu. Notabene, nosić będzie nazwę Trasy Trumpa dla Międzynarodowego Pokoju i Dobrobytu (Trump Route for International Peace and Prosperity).
Korytarz ten będzie on zarządzany przez konsorcjum pod zarządem amerykańskim, jednak ustanowionym wedle prawa armeńskiego, Spełni on długo postulowany cel Azerów dot. bezpośredniego połączenia z Nachiczewaniem – a przede wszystkim z graniczącą z tą eksklawą Turcją, najbliższym sprzymierzeńcem i partnerem gospodarczy Baku. Nie oznacza to jednak, że traktat jest jednostronnym sukcesem Azerbejdżanu – mimo bowiem tych zysków także i on musiał przełknąć pewne gorzkie pigułki.
Ze swej strony Azerbejdżan musiał bowiem odstąpić od wcześniejszego żądania przejęcia tej drogi na własność – i to w chwili swojej przewagi. W sojuszu z jawnie współpracującą z nim militarnie Turcją byłby w stanie to terytorium zająć – teraz zaś nie ma o tym mowy. Co więcej, nie ma także mowy o „delimitacji” innych odcinków granicy, czego wcześniej Baku też się domagało. Przede wszystkim zaś, traktat daje Armenii czas – i nie pozwala Azerom w pełni wykorzystać wspomnianej przewagi.
Wojna świadomie wyhodowana
Wojna pomiędzy Azerbejdżanem i Armenią (formalnie jedynie „wspierającą” rzekomo „niezależny” Górki Karabach) ma swoje źródła jeszcze w polityce Związku Sowieckiego. Komunistyczne władze celowo, w ramach podsycania konfliktów narodowościowych, wykroiły tradycyjne ziemie armeńskie i oddały je pod zarząd Baku. Pierwsze walki między tymi nacjami rozpoczęły się jeszcze przed upadkiem ZSRS. Gdy ten odszedł na śmietnik historii, żegnany nie bez żalu przez obydwa narody, zapłonął między nimi konflikt na pełną skalę.
Pierwotnie, w latach 90′, pomimo przewagi liczebnej Azerów militarnie zwyciężyli Ormianie. Ich wojska, złożone z doświadczonych weteranów armii sowieckiej, okazały się lepsze. Armenia – skądinąd bardzo podobnie co dziś Azerbejdżan – nie wykorzystała wówczas tego zwycięstwa, aby zupełnie zniszczyć wroga, zadowalając się zabezpieczeniem własnych zysków. Wojna zaś została „zamrożona”, jedynie czasami przerywana pogranicznymi starciami. Wielki wpływ na to miała notorycznie mieszająca w relacjach w regionie Rosja – oczywiście we własnym interesie.
Głównym celem polityki Kremla w regionie było niedopuszczenie do rozwiązania konfliktu – tak, by móc nieustannie szachować obydwa kraje i utrzymywać je szantażem w swojej strefie wpływów. W przypadku Armenii, zmagającej się z typowo oligarchiczną, skorumpowaną rzeczywistością polityki wewnętrznej, to w dużej mierze działało, do czasu przynajmniej. Znacznie gorzej poszło to w przypadku Azerbejdżanu, gdzie szybko dyktatorskie rządy przejął Hajdar Alijew. A po jego śmierci, jego syn, Ilham.
W międzyczasie Azerbejdżan coraz bardziej rozwijał niezależny eksport ropy, dotychczas trafiającej do sowieckich i potem rosyjskich systemów przesyłowych. Zapewniło to krajowi rzekę pieniędzy, za pomocą której – pomimo podobnych problemów korupcyjnych co w Armenii, a dodatkowo także „zamordyzmu” politycznego władz – począł modernizować swoje siły zbrojne. W rezultacie tego, we wznowionych około 2020 roku pełnoskalowych starciach Azerowie uzyskali zdecydowaną przewagę.
Co pozostanie po Górskim Karabachu?
Osiągnęli ją m.in. dzięki masowemu zastosowaniu systemów bezzałogowych, nowoczesnych systemach rozpoznawczych i celowniczych dla artylerii, wsparciu szkoleniowemu Turcji etc. Pojawiały się też pogłoski, że Turcja bezpośrednio „użyczyła” Azerom swojego lotnictwa czy sił specjalnych. Ormianie, którzy mimo zapału do walki nadal opierali się głównie na broni postsowieckiej, a w dodatku dalece mniej liczni, pomimo zaciekłych walk nie zdołali obronić Karabachu. Zwycięski Azerbejdżan groził zaś dalszą inwazją terytorium Armenii.
W tej sytuacji zawarty traktat, w myśl którego trwająca od 35 lat wojna zostanie zakończona. Pomimo gorzkich strat dla Erywania i poczucia zaprzepaszczonych szans dla Baku, przypuszczalnie stanowi względnie bliską formę sytuacji win-win, jeśli taka jest w ogóle możliwa. Szczególnie, jeśli towarzyszące traktatowi porozumienia handlowe ze Stanami Zjednoczonymi faktycznie okażą się dla tych krajów preferencyjne i przyczynią się do wzrostu gospodarczego w regionie.
Największym przegranym zawarcia traktatu jest Rosja. Kraj ten oficjalnie występował – po odcięciu się od postsowieckich sojuszy przez Azerbejdżan – jako protektor Armenii. Gdy jednak „prorosyjski”, a przy tym skorumpowany prezydent Serż Sarkisjan został obalony przez protesty społeczne (i zastąpiony przez Paszyniana, który na mocy nowej konstytucji, zamiast prezydentem, został premierem), Kreml zaczął traktować ten kraj jak zbuntowanego alianta.
W momencie azerskiej inwazji, gdy Ormianie na mocy klauzul traktatów sojuszniczych oficjalnie zwrócili się o pomoc, zostali zupełnie zignorowani. Wywołało to nie tylko głęboką traumę oraz poczucie skrajnej zdrady ze strony Rosji, ale też radykalnie przyspieszyło reorientację polityczną Armenii. Rząd Paszyniana zaczął m.in. zacieśniać stosunki z Grecją, Francją i właśnie USA – i rozluźniać te z Rosją (m.in. odbierając rosyjskiej staży granicznej pieczę nad granicami Armenii). W kremlowskich mediach przedstawiany jest jako zdradziecki, nielojalny wasal.
W kontekście zawarcia traktatu nieobecność Rosjan w negocjacjach wręcz raziła. Czyżby pomimo wzajemnej wrogości obydwa kraje miały ich tak głęboko dość, że wolą już deal Trumpa?
