„Czy masz 18 lat?” by skorzystać ze zwykłej przeglądarki. Nowe 'zasady bezpieczeństwa’ prą ku absurdowi
Już niedługo mieszkańcy najmniejszego (co nie znaczy, że małego) kontynentu globu, chcąc skorzystać z „głupiej” wyszukiwarki, takiej jak Google Search, Yahoo czy Bing, będą pytani, czy ukończyli magiczne 18 lat. To efekt najnowszych przepisów, które właśnie promulgowała Australia. Pytanie, czy faktycznie przepisy te pomogą uzyskać zakładany efekt i uchronić nieodpowiednich odbiorców przed nieodpowiednimi treściami, najpewniej można uznać za retoryczne.
Zmiany te, jak to nader często ostatnio bywa (i to, co ciekawe, bez medialnej paniki o podważaniu reguł demokracji czy miękkim autorytaryzmie aparatu administracyjnego) wprowadzili uznaniowo australijscy regulatorzy. Chodzi tutaj konkretnie o urząd Komisarza eBezpieczeństwa (eSafety Commissioner). Komisarz ów nie kłopotał się przy tym drobnostkami w rodzaju zabiegania o zgodę oficjalnych organów legislacyjnych w postaci parlamentu.
A zgoda ta, wyrażona przez reprezentantów elektoratu, nie byłaby od rzeczy. Chodzi bowiem o „regulacje”, które, było nie było, zmieniają stan prawny w kraju, w jakimś zakresie ograniczają prawa obywateli, na firmy nakładają zaś jakieś tam obowiązki. W tym kontekście można by oczekiwać, że urzędnicy nie będą swojego widzimisię stemplować jako obowiązującego prawa – dokładnie jednak do tego doszło. Nie pierwszy raz, zresztą, i niestety najpewniej nie ostatni.
Australia chce „bezpieczeństwa internetowego”
O co konkretnie chodzi? O przymus weryfikacji pełnoletności internautów korzystających z wyszukiwarek. Czyli – odliczając może mnichów-pustelników, najstarszych emerytów, część aborygenów oraz niewielkie grono ekscentryków – absolutnie wszystkich mieszkańców Antypodów. Przymus ów Australia złoży na barki operatorów wyszukiwarek, wejdzie zaś on w życie po sześciu miesiącach od daty publikacji zarządzenia (co miało miejsce w ostatni poniedziałek).
Oczywiście, przepisy te z logicznych względów nie będą w stanie sprawdzić wszystkich. Obowiązek faktycznej weryfikacji dotyczyć będzie użytkowników jednocześnie zalogowanych na konta na danej platformie (czyli, przykładowo, tych korzystających z Google’a, kiedy jednocześnie pozostają zalogowani na Gmailu). Jeśli operator uzna użytkownika za „prawdopodobnie będącego australijskim niepełnoletnim”, automatycznie przefiltruje prezentowane mu informacje.
Nieletni owi „dla ich własnego bezpieczeństwa” nie zobaczą wówczas wszystkich wyników wyszukiwania. Po prawdzie, można cynicznie dodać, że nie zobaczą ich tak czy tak, nawet jeśli są dorośli – o tym, jak mocno cenzuruje wyniki przykładowo wyszukiwarka Google, można przekonać się, wyszukując dane hasło za pośrednictwem sieci Tor, a następnie porównując wyniki w zależności od lokalizacji serwera końcowego tej sieci.
The law of unintended consequences
Całe przepisy oficjalnie uzasadnione są troską o „bezpieczeństwo internetowe” nieletnich. Oczywiście nie trzeba wiele wyobraźni, by dostrzec, że ci ostatni raczej nie będą mieli problemów z obejściem tego typu restrykcji. Można natomiast pokusić się o hipotezę, że przepisy mogą mieć bardzo ciekawe konsekwencje uboczne. Które być może faktycznie wzmocnią „bezpieczeństwo internetowe”, i to wszystkich, nie tylko dzieci – choć wbrew założeniom zarówno urzędników, jak i gigantów internetowych.
Chodzi o fakt, że pośród Australijczyków powszechnym zjawiskiem jest przeszukiwanie Internetu wraz z jednoczesnym korzystaniem ze skrzynek mailowych. To przecież wygodne. Większości umyka tutaj fakt, że w ten sposób wyszukiwarka śledzi, zapamiętuje i analizuje każde wpisane słowo – zaś wyniki nierozerwalnie przyporządkowuje do posiadacza danego konta mailowego (oczywiście jest to możliwe też i bez tego, za pomocą plików cookies czy innych rozwiązań, ale per saldo nie aż tak dokładne).
Nowe przepisy, które Australia właśnie ogłosiła, mogą dla internautów stanowić impuls do zmiany tego nawyku. Co może nie w radykalnym, ale też nie w małym stopniu ograniczy zakres danych dot. swojej historii wyszukiwania, jakimi Australijczycy z nawyku, często zapewne nawet nie zdając sobie z tego sprawy, „karmią” nienasycone algorytmy analityczne koncernów internetowych. Tego jednak Komisarz eBezpieczeństwa najpewniej nie przewidywał.
