Chińska policja, maoistowska „kontrola społeczna” wykracza poza Chiny. Tyrania jako towar eksportowy
Chiny oferują na eksport – nieomal jako usługę – swój niesławny, sięgający najgorszych momentów epoki maoistowskiego terroru system kontroli społecznej. Opierający się nie o kamery czy oprogramowanie śledzące (czy też nie tylko o nie – bo te narzędzia też są w pakiecie), ale o zmuszenie lokalnych społeczności do kontrolowania się nawzajem w interesie władz. Niestety, są też pierwsi klienci.
Najpewniej niewielu z polskich P.T. Czytelników kojarzy termin „Fengqiao”, czemu zresztą nie sposób się dziwić. Miejscem, z którego ów się wywodzi, są oczywiście Chiny. Pierwotnie była to po prostu nazwa miasteczka w nadmorskiej prowincji Zhejiang. Dziś jednak jego znaczenie wykracza daleko poza kontekst geograficzny. Nazwą Fengqiao określono bowiem specyficzny system zarządzania ludnością, który po raz pierwszy miano zastosować właśnie w tym miasteczku.
Służyć ludowi, poprzez jego totalną kontrolę
Miało to miejsce w latach 60′ – jednym z najczarniejszych okresów, które Chiny przeżyły w swojej jakże długiej historii (by jedynie zarysować problematykę – to właśnie w tym okresie zbrodnie reżimu Mao prześcignęły mordercze „dokonania” zarówno hitlerowskich Niemiec, jak i stalinowskiego Związku Sowieckiego). W teorii Fengqiao stanowić miało sposób oddolnego i rzekomo polubownego „rozwiązywania konfliktów społecznych”, w ramach którego poszczególne sąsiedztwa odpowiadały za swoich członków.
Nie trzeba dodawać, że praktyka nie miała z tym założeniem wiele wspólnego. W rzeczywistości Fengqiao stało się narzędziem totalitarnego mikrozarządzania i kontroli społeczeństwa – i to rękami tego samego społeczeństwa. To właśnie w ramach „konsensu społecznego”, przymusowo egzekwowanego rękami lokalnych społeczności, linczowano krytyków władzy czy ścigano „wrogów klasowych”. To z nim też wiążą się tak ponure pojęcia jak niesławne „struggle sessions”, publiczne upokarzanie, obowiązkowe samokrytyki etc.
Warto sobie uzmysłowić tego konsekwencje – maoistowskie Chiny stały się w ten sposób totalitarną dystopią z poziomem kontroli „a’la Wielki Brat”. I to już w czasach, gdy masowa inwigilacja elektroniczna była jeszcze przedmiotem co najwyżej przedstawień literackich. System ten, miast darzyć zasłużoną wzgardą i obrzydzeniem, Chiny niestety w dalszym ciągu oficjalnie fetują. Sam przewodniczący Xi odwoływał się doń w swoich przemówieniach jako inspiracji, nakazując rozwój jego nowych form.
I niestety, powoli wykracza on poza Chiny. Jak się bowiem okazało, Pekin „wyeksportował” ów system jako produkt i usługę w jednym (w pakiecie zresztą z narzędziami inwigilacji elektronicznej i wizualnej). Klientem okazały się Wyspy Salomona. Kraj, o którym zapewne równie mało osób słyszało – choć jego strategicznej wagi nie sposób przecenić. Wyspy te leżą bowiem niedaleko północno-zachodniego wybrzeża Australii, dokładnie na trasie w kierunku Hawajów i Ameryki.
Chiny „pomogą” partnerom
Co za tym idzie, biegną tamtędy nie tylko szlaki morskie, ale też podwodne kable łączące kontynenty. Stąd też już w czasie II wojny światowej Wyspy Salomona usiłowali podbić Japończycy (doprowadzając do słynnej kampanii na Guadalcanal). W ich ślady od kilku lat coraz mocniej idą zaś Chiny – choć tym razem innymi metodami. Na wyspach tych zaroiło się bowiem od chińskich dyplomatów, inwestorów oraz finansowanych z Pekinu kredytów w ramach Inicjatywy Pasa i Szlaku.
Co więcej, władze Wysp Salomona w coraz większym stopniu liczą na Chiny jako patrona. Szczególnie od buntu społecznego w 2021 r., skierowanego tak przeciwko rządzącym, jak i chińskim wpływom na wyspach. W tym kontekście wprowadzanie na wyspach systemu Fengqiao wydaje się tyleż logiczną, co ponurą konsekwencją logiczną tamtych wydarzeń. Szczególnie, że Chiny entuzjastycznie poparły wówczas władze, w odróżnieniu od nieco krytycznych wobec ich apodyktyczności Amerykanów i Australijczyków.
Stąd też w wioskach na Wyspach Salomona pojawili się niedawno chińscy policjanci. Chodzą oni po domach, zbierając informacje personalne, pobierając odciski palców (można sobie wyobrazić, jak bardzo „dobrowolnie”) czy „zachęcając” ludność do „społecznej mobilizacji” oraz organizowania się w sformalizowane grupy sąsiedzkie. Których to grup rolą ma być oczywiście pilnowanie posłuszeństwa swoich członków wobec władz.
Co chyba najbardziej obrzydliwe, Chińczycy biorą też na cel dzieci, ucząc je inwigilacji – pod pozorem zabawy z dronami wchodzącymi w skład systemu monitoringu wizyjnego. Chiny mają też instruować miejscową policję w dziedzinie cenzury mediów społecznościowych oraz oczywiście wykorzystania narzędzi monitoringu do kontroli populacji. Jak się łatwo domyśleć, wywołuje to też coraz większe zaniepokojenie w Australii i USA.
