Podatek na złoto – cofnięty po fali sprzeciwu – skrycie dodany przez polityków
Jak alarmują obrońcy konsumentów oraz prywatności finansowej, amerykański stan Maryland szykuje się, by wprowadzić podatek na złoto i srebro. Tyle, że skrycie i po cichu. Właśnie to przewiduje projekt uzgodnienia budżetu, w którym „ktoś” dopisał to i owo. Rzecz bowiem w tym, że podobny podatek tamtejsi politycy chcieli wprowadzić już wcześniej. Jednak po fali publicznego wzburzenia i krytyki się z tego wycofali. Jak widać – wcale nie mieli jednak takiego zamiaru. Jedynie udawali.
Zdradliwe w oczach opinii publicznej paragrafy znalazły się w Budget Reconciliation and Financing Act (BRFA) – czyli ustawie uzgadniającej brzmienie stanowego budżetu pomiędzy projektami obydwu izb tamtejszej legislatury. W myśl zapisów, które czyjaś tajemnicza ręka dopisała na stronie nr. 61, stan Maryland miał obciążyć 6-procentowym podatkiem złoto i srebro bulionowe oraz takież monety. Stanowiły one dokładne powtórzenie tego, co pierwotnie miała wprowadzić odrębna ustawa.
Tyle, że ta ostatnia – House Bill 919 – została wycofana spod obrad po tym, jak postulat ten wzbudził wściekłość i falę protestów ze strony wyborców. Demokraci z Maryland (Partia Demokratyczna kontroluje obydwie izby tamtejszego parlamentu stanowego) oficjalnie się więc z nich wycofali. Po czym, bez fanfar, skoncentrowali się na pracach nad budżetem. W taki sposób, że podatek na złoto magicznie przeniósł się do zapisów ustawy budżetowej.
Oczywiście, krytycy ponownie domagają się, by zapisy te wycofać. W oczach wściekłej publiki politycy z Maryland, pod wpływem „ciepłych relacji” utrzymywanych z lobbystami, chronią opłacalność inwestorów z Wall Street oraz banków. I zapewniają im preferencyjne warunki opodatkowania – zarazem próbując powetować to sobie, rabując podatkowo oszczędności drobnych oszczędzających.
Sąsiedztwo jako finansowe „złoto”
Maryland to stan dość niewielki. Jego znaczenie ekonomiczne mogłoby się wydawać umiarkowane, gdyby nie fakt jego gęstości zaludnienia oraz – przede wszystkim – sąsiedztwo. Maryland okala bowiem z trzech stron stołeczny Waszyngton. Niemal połowa tego stanu spełnia w efekcie funkcję „dalekich przedmieść” rozrośniętego miasta Waszyngton i Dystryktu Kolumbii (które to, notabene, w zamysłach założycieli USA nigdy nie miały być rozrośnięte).
Jako taki, Maryland czerpie z owego położenia ogromne korzyści ekonomiczne – czy też dokładniej, stan ten jest odbiorcą rzeki pieniędzy, którą kierują doń zamieszkujący tam federalni urzędnicy, biurokraci i politycy, a także przedstawiciele niezliczonych NGO-sów, „non-profitów”, aktywiści polityczni, pracownicy wplecionych w scenę polityczną instytutów, fundacji, kancelarii prawnych etc. Słowem, ogromnej rzeszy ludzi, która miała dostęp do niewysychającego źródła pieniędzy z federalnego budżetu.
Oczywiście miała – do niedawna, Działalność Departamentu ds. Efektywności Rządowej (DOGE) Elona Muska okazała się bowiem dla tych kategorii ludzi katastrofą. DOGE na gigantyczną skalę eliminuje finansowe malwersacje, niegospodarność, zbędne wydatki i rozrzutność. Właśnie to okazało się jednak odcinać dopływ środków do wspomnianych kategorii osób. W połączeniu z szerokimi zwolnieniami w federalnej biurokracji sprawiło to, że tamtejszy rynek nieruchomości doznał niedawno raptownego krachu.