Spalone miasto, miliony dla „konsultantów” i 4 pozwolenia na budowę. Los Angeles dwa miesiące po pożarze

Falę wzburzenia wzbudziły w Los Angeles informacje na temat tego, co dzieje się – i tym bardziej, co się nie dzieje – w sprawie odbudowy miasta po tragicznych pożarach z początku roku. Jak wynika bowiem z doniesień, w ciągu dwóch i pół miesiąca, które minęły od jednego z największych w dziejach miasta kataklizmów, odbudowa spalonych dzielić w zasadzie stoi w miejscu.

Nie dlatego, że właściciele spalonych posesji nie chcą odbudować swoich domów. Chcą, i to nawet bardzo. Nie chodzi nawet o to, że nie mają na to pieniędzy – bo choć firmy ubezpieczeniowe uciekają z Kalifornii drzwiami i oknami, to na jakieś, jakiekolwiek wypłaty pogorzelcy mogą jednak liczyć. A nawet gdyby pieniędzy jednak nie mieli, to zawsze mogą próbować odbudowy własnymi rękami. Szczególnie wtedy, gdy ich domy nie zostały zupełnie zniszczone, i wymagają „jedynie” remontu.

Los Angeles pośród dymu i zgliszczy

Nie, problemem jest to, że nie mogą wziąć się za odbudowę. Nie wolno im (!). W skrajnie zbiurokratyzowanym reżimie prawnym Los Angeles i Kalifornii na niemal każdą aktywność budowlaną trzeba mieć pozwolenia, zgody, licencje i dopuszczenia. W dodatku nakładające się na siebie, najczęściej trudne do uzyskania, kosztowne oraz wymagające czekania latami i miesiącami, aż instytucje za nie odpowiedzialne w końcu wniosek przeprocesują. I to właśnie ma miejsce obecnie w Los Angeles.

Jak oskarżała radna z dzielnicy Pacific Palisades, mieszkańcy przekazali jej, że miejscy biurokraci w praktyce wstrzymali niemal jakąkolwiek odbudowę. W przeciągu 75 dni od pożarów, wydali oni 4 (słownie: cztery) pozwolenia na rekonstrukcję domów. Choć trochę nie mieści się to w głowie, to setkom i tysiącom pozostałych mieszkańców nie wolno nic zrobić z ruinami, które do nich należą. Urzędników ratusza ich warunki życiowe zdają się przy tym nie obchodzić za bardzo.

Nie chodzi jednak o to, że miasto pozostawiło ich samym sobie – choć w istocie to prawda (większość pomocy pochodzi ze zbiórek charytatywnych oraz funduszy spoza stanu). Jak twierdzą, poradziliby sobie jednak bez tego, gdyby tylko władze miejskie im nie przeszkadzały. Stąd uczucie wściekłości na ratusz udzielił się nie tylko mieszkańcom, ale też członkom rady miejskiej. Ciała uchodzącego dotąd nie za konkurenta, ale politycznego sojusznika i zaplecze burmistrz Bass.

Seria niefortunnych wypadków

Jest to skądinąd kolejna kompromitacja burmistrz Los Angeles, Karen Bass. A jej dokonania na tym polu są konkretne. Pani burmistrz rok po roku redukowała bowiem budżet miejskiej straży pożarnej, na jej czele stawiając osoby z klucza płciowo-seksualno-rasowo-politycznego. W momencie samych pożarów bawiła zaś w Afryce na oficjalnej gali. I nie speszyła się nadmiernie z powrotem. Teraz dochodzi kolejna – i też nie bez wymiernych konsekwencji.

Skądinąd również Donald Trump miał uzależnić przyznanie środków na odbudowę Los Angeles od szeregu warunków. A prócz nich poczesne miejsce zajmowało też żądanie, by miasto przestało blokować mieszkańcom możliwości odbudowy biurokratycznymi obciążeniami. Co gorsza, pośród jego warunków miał być też wzmocniony nadzór nad wydatkowaniem środków. Tak, aby kalifornijscy politycy nie zdołali ich zdefraudować czy przekierować do powiązanych ze sobą odbiorców.

Politycy owi – a w szczególności pani burmistrz Bass – nie potrafią się jednak chyba powstrzymać. Miejska administracja nie jest bowiem może w stanie skutecznie zorganizować odbudowy – czy choćby w niej nie przeszkadzać. Ma też problemy z brakami personelu i niedostatecznym budżetem na jego utrzymanie (w efekcie czego szykują się zwolnienia). Jest natomiast bardzo skuteczna w wydawaniu pieniędzy oficjalnie przeznaczonych na odbudowę.

Ratusz ma priorytety

Jak poinformowano, w ciągu zaledwie tych dwóch i pół miesiąca od czasu pożaru zdążono już wydać 10 milionów dolarów na „usługi konsultingowe” firmy Hagerty Consulting w zakresie planowania odbudowy. Powiedzieć, że uznano to za rażące, byłoby niedopowiedzeniem – Los Angeles ma bowiem własne organy planistyczne, które efektywnie dublowałyby funkcje konsultantów. Mieszkańcy zaś chcą po prostu odbudować swoje domy, bez rozważania „oddziaływania węglowego” czy temu podobnych.

Samo pytanie jednak, po co komu w takim razie powyższe „usługi konsultingowe”, blednie w obliczu ciekawych szczegółów, które wyszły na jaw, a które towarzyszyły przyznaniu kontraktu. Rzecz w tym, że procedura była niejawna. Podobnie nie ujawniono terminu i warunków umowy, ani – zwłaszcza – łącznej sumy, którą Hagerty Consulting ma od miasta otrzymać. Miał być też powiązany z defraudacjami środków publicznych oraz innymi nieprawidłowościami.

Jest za to regularnym donatorem, wpłacającym maksymalne dopuszczalne prawnie kwoty na kampanie wyborcze polityków Partii Demokratycznej. Bez wątpienia to czysty przypadek, że zamiast na odbudowę domów, publiczne pieniądze trafiają właśnie do tej firmy.

Dziękujemy, że przeczytałeś/aś nasz artykuł do końca. Obserwuj nas w Wiadomościach Google i bądź na bieżąco!
Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie będzie opublikowany.