Eko-komunizm? Zieloni chcą „zniesienia prywatnych właścicieli nieruchomości” na wynajem
Kilka dni temu brytyjska Partia Zielonych obradowała na swojej krajowej konwencji partyjnej. Odbyła się ona w miejscowości Bournemouth, rozpoczynając się w weekend. Ani konwencja jako taka, ani, by być szczerym, sama Partia Zielonych nie wydają się na tyle istotna, żeby poświęcać jej więcej uwagi niż doniesieniom w stylu „człowiek ugryzł psa”. Konwencja najpewniej przeszłaby zatem bez echa, gdyby nie jeden element – wniosek, który entuzjastycznie uchwalili obradujący.
Na konwencji przyjęto bowiem rezolucję, w której Partia domaga się „dążyć do efektywnego zniesienia prywatnej własności nieruchomości na wynajem”. Jak napinają się jej członkowie w uchwale, „sektor prywatny zawiódł, jest narzędziem wyzysku i transferu pieniędzy od wynajmujących do właścicieli”. To zaś, jak wiadomo, jest niedopuszczalne – żeby właściciele mieli czelność żądać pieniędzy, zamiast oferować nieruchomości za darmo…
Biorąc pod uwagę ogólny ton tej uchwały, niewiele różniący się językiem od ducha „Manifestu Komunistycznego”, nie będzie zaskoczeniem, co Partia proponuje w zamian. Chce pośrednio zagrabić nieruchomości należące do prywatnych właścicieli – do tego bowiem sprowadza się zestaw postulatów, jaki zaprezentowało ugrupowanie (m.in. podatek od ziemi, narzucenie biznesowo-korporacyjnych podatków na umowy wynajmu etc.) – oraz zacząć masowo stawiać rządowe blokowiska. Brzmi znajomo?
Jeśli chodzi o te ostatnie – miały być to tzw. council estates. Pod nazwą tą kryją się lokalne socjalne, które w Wielkiej Brytanii znajdują się w dyspozycji władz lokalnych, właśnie owych councils. Mają one niestety jak najgorszą opinię pod względem przestępczości kryminalnej beneficjentów (bardzo często nielegalnych imigrantów, często faworyzowanych w stosunku do rodowitych Brytyjczyków), wynikającego z tego braku bezpieczeństwa, stanu higieny etc. Zieloni widzą w nich jednak przyszłość brytyjskiego mieszkalnictwa.
Partia w pogoni za Marksem i PR-em
Jak wiadomo, Wielka Brytania uchodzi za kraj spowity oparami kultu „neutralności klimatycznej”, żarliwie szerzonego przez tamtejszy establishment polityczny i zapamiętale wdrażanego przez kolejne brytyjskie rządy. I to bez względu, jakie koszty gospodarcze i społeczne to przyniesie. „Co prawda nasz przemysł ledwie zipie, standard życia raptownie spada, zaś społeczeństwo kontrolowane jest na każdym roku, ale za to udało nam się zmniejszyć »emisje węglowe« o ileśtam procent” – chciałoby się podsumować.
Trzeba przyznać, że w tych warunkach brytyjska Partia Zielonych ma utrudnione warunki do działania. Partie o takiej lub podobnych nazwach w większości krajów, w których istnieją, skupiają grupki hałaśliwej mniejszości i fanatycznych 'aktywistów’ ekologicznych. I pomimo znacznie większej obecności w przestrzeni medialnej, niż wynikałoby to ze skali ich faktycznego poparcia wyborczego, najczęściej nie mają one wielkiego wpływu na rzeczywistość.
To natomiast, czego nie można im odmówić, to wyrazista tożsamość ideologiczna. Wyrazista – co nie znaczy spójna, z reguły jednak nie sposób zarzucić eko-zapaleńcom miałkości ideowej. I trudności w odróżnieniu się od innych środowisk politycznych. Problemy takie i owszem ma natomiast brytyjska Partia Zielonych. Z prostego powodu – trochę ciężko udawać „walczących z systemem” bojowników o ekologię, gdy rząd i główne partie w istocie realizują jej program, w dodatku siłą narzucając go społeczeństwu.
Rozwiązania, po jakie brytyjscy Zieloni zdają się próbować sięgać, są dwa. Pierwsze można roboczo określić jako „klimatyzm, tylko jeszcze bardziej”, z jeszcze większym dogmatyzmem, jeszcze mniejszą troską o konsekwencje wdrażania ekologicznych fantasmagorii i jeszcze silniejszą pogardą wobec opinii społeczeństwa jako całości. Drugi kierunek natomiast to zapożyczanie – względnie wynajdowanie na nowo – koncepcji ideowych, które ktoś już kiedyś wymyślił. Już w XIX w. i na początku XX, w pismach klasyków komunizmu…
Niestety dla Partii Zielonych – nawet na tym polu ma ciężko. Przecież bardzo podobne postulaty, tchnące bolszewickim stosunkiem do własności prywatnej, w ciągu ostatniego roku prezentował obecnie rządzący gabinet Partii Pracy i premiera Keira Starmera.