Zakazu tradycyjnych samochodów jednak nie będzie? UE po plasterku ogranicza destrukcyjne plany
Jak wynika z przecieków oraz nieoficjalnych sygnałów, Unia Europejska ma zmierzać w kierunku wycofania się z jednego z najbardziej agresywnych elementów zielonego reżimu „klimatycznego”, jaki organizacja ta chce narzucić państwom członkowskim. Chodzi o zakaz sprzedaży samochodów z tradycyjnymi silnikami spalinowymi. Zakaz taki, choć w teorii ma obowiązywać w UE od 2035 roku, już teraz uchodzi za oderwany od rzeczywistości – a zarazem destrukcyjny gospodarczo.
Informacje o politycznym i mentalnym przełomie w UE dot. zakazu ujawnił niemiecki dziennik „Bild”, powołując się na toczone nieoficjalnie rozmowy pomiędzy m.in. przewodniczącą KE Ursulą von der Leyen oraz Manfredem Weberem. Jak relacjonować miał ten drugi, niemiecki europoseł lider Europejskiej Partii Ludowej reprezentujący w tych rozmowach interesy niemieckiego przemysłu samochodowego, 100-procentowy zakaz sprzedaży samochodów spalinowych definitywnie odchodzi do lamusa.
Nie oznacza to, rzecz jasna, że UE przyznaje się do jakiegokolwiek błędu ani że weryfikuje swoją politykę. Jednak wedle obecnej wersji (która notabene może się jeszcze wielokrotnie zmienić – dekada to w polityce lata świetlne…), wchodzące w 2035 r. restrykcje mają przewidywać „jedynie” 90-procentowe ograniczenia „emisji klimatycznych”, nie całkowite. Zaś jak od razu pochwalił się Weber, wszystkie silniki produkowane obecnie przez niemiecki przemysł te założenia.
Mętny odmęt zieleni
Stąd też tradycyjne samochody spalinowe, wbrew egzaltowanym hasłom „klimatycznym”, wcale z Europy nie znikną. Skądinąd tak sama idea ich zakazu, jak i sposób, w jaki uzyskano wymuszono na UE faktyczną zeń rezygnację, jest arcy-typowy dla sposobu działania organizacji. Zakaz narzucono bez jakiegoś realnego mandatu ze strony elektoratu krajów UE – Komisja Europejska po prostu go przeforsowała, wykorzystując narzędzia gospodarczego i finansowego szantażu do nacisku na kraje członkowskie.
W narracji UE przedstawiano go jako jeden ze sztandarowych elementów szczęśliwej, ekologicznej przyszłości. Oczywiście narracja ta, wyjąwszy klimatycznych aktywistów oraz skrajnie postępowe środowiska polityczne, odbierana jest zgoła inaczej – cała ta „zielona” wizja postrzegana jest raczej jako ideologiczny obłęd unijnego establishmentu, który ten usiłuje siłą i szantażem wepchnąć do gardeł społeczeństwom Europy, niezależnie od ich zgody lub jej braku.
Kto się liczy w UE?
To jednak, jak zwykle, nie miało w Unii znaczenia – przynajmniej tak długo, jak kluczowym grupom interesu zakaz ten się opłacał. Jednak szumnie zapowiadana rewolucja EV bez ciągłych subsydiów państwowych okazała się niewypałem, zaś europejskich (czytaj: niemieckich) producentów prześcignęli w tej dziedzinie Chińczycy. Stąd też idea przymusu korzystania z EV, choć początkowo postrzegana przez niemiecki przemysł jako korzystna dla siebie, w ostatnich latach przestała być tak widziana.
I stąd też, per saldo, zmiana orientacji polityki UE. Oficjalnie na decyzję tę wpływ miał mieć sprzeciw szeregu państw członkowskich, jak Czechy, Polska, Słowacja, Włochy, a nawet Niemcy, uprzednio lobbujące za represyjnym reżimem „klimatycznym”, które protestowały przeciw samobójczej dla przemysłu polityce w imię wydumanych racji ideologicznych. Nieoficjalnie natomiast – Manfred Weber na spotkaniu z von der Leyen reprezentował bardziej niemieckich producentów niż niemieckie państwo.
I uzyskał, po co przyszedł. Mimo, że ekologiczna lewica, a także aktywiści klimatyczni z miejsca określili to „zdradą”, „kapitulacją” i zagrożeniem dla „ambicji klimatycznych”.
