Elon Musk podjął decyzję o wycofaniu Twittera z Kodeksu Praktyk wobec Dezinformacji Online, jakoby dobrowolnego porozumienia na terenie Unii Europejskiej, które w teorii ma służyć zwalczaniu dezinformacji, w praktyce natomiast jest szeroko postrzegana jako narzędzie cenzury treści, które w jakiś sposób nie pasują organom biurokratycznym UE. Wywołało to słabo skrywaną furię unijnych biurokratów oraz serię agresywnych – i cokolwiek infantylnych – gróźb z ich strony.
Twarzą owych gróźb stał się Thierry Breton, komisarz rynku wewnętrznego UE. W swoim wpisie (notabene na tym samym Twitterze, któremu grozi) stwierdził, iż może porozumienie było dobrowolne, ale spełnianie wynikających z niego zobowiązań już dobrowolne nie jest. A przynajmniej takim będzie już niedługo, od sierpnia, gdyż spora część tych samych dobrowolnych zobowiązań ma być powtórzona w unijnej Ustawie o Usługach Cyfrowych (Digital Services Act).
W związku z tym, jak to ujął towarzysz komisarz – „Twitter może uciekać, ale nie może się ukryć”. Słowa owe w założeniu miały zapewne brzmieć z powagą i grozą godną Michaela Corleone’a. Zamiast tego przywodzą raczej nostalgiczne wspomnienia z przedszkola (i skargi w stylu „płosze paaani, a on mi nie chce dać tej zabaaaawkiiii!!!”), pomimo tego jednakże sprawa nie może być po prostu zlekceważona.
Trzeba bowiem wziąć pod uwagę, że sytuacja, w której teoretycznie zobowiązany do bezstronności i legalizmu urzędnik otwartym tekstem grozi firmie, która nie chce dobrowolnie skakać na jego żądanie, w normalnej sytuacji najpewniej zostałaby uznana za standard godzien skorumpowanej, autorytarnej dyktatury. W dodatku chodzi o urzędnika tej samej Komisji Europejskiej, która ma tak wiele do powiedzenia na temat praworządności w krajach członkowskich. Nieco kabaretowy wydźwięk tych słów nie wynika zaś z braku woli egzekwowania zamordyzmu w stylu mandaryńskim, lecz raczej braku (póki co…) możliwości.
Komisja Europejska na wojnie o pokój
Porozumienie o Kodeksie Praktyk wobec Dezinformacji Online, oficjalnie przedstawiane jako dobrowolna inicjatywa skupiająca firmy tzw. Big Tech-u, w założeniu miało „chronić” użytkowników na terenie Unii przed treściami, które w innej epoce i w innym miejscu określono by przypuszczalnie jako zagrożenie dla świadomości klasowej i czystości moralno-politycznej klasy robotniczej. Albo jakoś podobnie.
Na szczęście na ich ratunek przybyła Komisja Europejska. Dzielni eurokraci – bohaterowie w czerwonych płaszczach (kolor nieprzypadkowy), na których z pewnością nie zasługujemy – podjęli się trudu opieki nad biednymi internautami, którzy sami z siebie z pewnością nie byliby w stanie znaleźć właściwych informacji (czy też prowadzących do właściwych wniosków). Obsługa wyszukiwarki w końcu jest taka trudna…
Zobacz też: Europejski Bank Centralny: cyber-euro już niedługo… Brace for impact!
W tym celu wypracowali całkowicie dobrowolne porozumienie z firmami technologicznymi, platformami mediów społecznościowych, podmiotami reklamowymi oraz „partnerami społecznymi” (w ogólnej liczbie tych są m.in. Adobe, Microsoft, Google, Twitch, TikTok czy Vimeo; warto mieć to w pamięci, korzystać z ich usług). Porozumie było dobrowolne – niemniej dobrowolność dobrowolnością, ale przecież nie może być tak, by ktoś sam decydował, czy che być jego stroną, czyż nie?
W jaki sposób wystawieni na pastwę niesłusznych informacji w sieci mieli być przed nimi uratowani? Otóż na mocy owego porozumienia jego strony miały „tamować rozpowszechnianie fałszywych informacji” poprzez blokady i demonetyzację osób i podmiotów popełniających internetowe myślozbrodnie (czyli stara, dobra cenzura), zachęcać użytkowników do „zgłaszania” powyższych (czyli stare, dobre donosicielstwo), oraz przesyłać Komisji Europejskiej drobiazgowe raporty ze swoich wysiłków. Czujecie się, drodzy internauci, uratowani?
Deus et Musk-machina
Od tego czasu jednak zmienił się właściciel Twittera. Elon Musk – notabene właściciel niedobrowolny, bo zmuszony sądownie do zakupu firmy po tym, jak chciał wycofać się z oferty, gdyż jego zdaniem został oszukany w stosunku do faktycznej własności firmy – nie zachował się jak inne przewidywalne, sumiennie pracujące nad coraz głębszym szpiegowaniem swoich użytkowników Big Tech-y.
Oprócz cofnięcia tysięcy motywowanych ideologicznie banów użytkowników (których uzasadnieniem, nawet jeśli nie łamali regulaminu, była – a jakże! – dezinformacja) i zwolnienia tysięcy pracowników (z których, ciekawe, niewielu było informatykami lub programistami), charakterystyczne dla jego pierwszych decyzji było raptowne ochłodzenie zapału Twittera do podejmowania współpracy (czyt. przyjmowania wytycznych) od rozmaitych instytucji – nie tylko tych z UE, ale też federalnych organów w USA.
Sam Elon Musk przedstawia się przy tym jako bezkompromisowy zwolennik wolności słowa. Nawet jeśli podnoszone są wobec niego liczne zarzuty o faktycznie ideowy stosunek do tejże oraz konsekwentność realizacji tego, co głosi, niezaprzeczalnym faktem pozostaje to, że powziął on serię kroków faktycznie ograniczających cenzurę na Twitterze.
Podjął on także działania w celu walki z dezinformacją – ale w sposób jaskrawo różniący się od praktyk na innych portalach społecznościowych. Dotąd przeważnie zajmowali się tym „niezależni fact-checkerzy”. Pojawili się oni w amerykańskiej debacie publicznej w ostatnich latach w reakcji na falę nieufności wobec dominujących mediów, i często wywodzili się, jak łatwo się domyślić, z dominujących mediów. Szybko stali się obiektem równie częstych podejrzeń jak fakty, które oceniali, w czym zdecydowanie nie pomagał fakt, że były to przeważnie postacie anonimowe, nie wiadomo, przez kogo powoływane i zatrudniane.
Tymczasem na Twitterze od jakiegoś czasu, zamiast wcześniej rozpowszechnionych, apodyktycznych i prezentowanych ex cathedra fact-checków, można zaobserwować tzw. Community Notes – linki mające dodać kontekst do różnego rodzaju kontrowersyjnych wydarzeń, a dobrane na podstawie popularności pośród użytkowników. Jak łatwo się domyślić, nie wywołało to wielkiego entuzjazmu Komisji Europejskiej ani niektórych mediów – ciekawe dlaczego.
Co dalej?
W sieci zaroiło się od spekulacji, co zrobią teraz obydwie strony. W teorii Komisja Europejska mogłaby, w razie konsekwentnego niezastosowania się Twittera do jej żądań, podjąć próby jego finansowego karania/zniszczenia. Jest to tym bardziej możliwe, jeśli wziąć pod uwagę, że Komisja ma zwyczaj uznaniowo interpretować, co konstytuuje złamanie przepisów, a co nie – i w zależności od tegoż uznania narzucać grzywny.
Nie wiadomo tylko, jak będzie przedstawiała się kwestia wyegzekwowania nałożonych kar (w teorii mogących być bardzo znacznymi). By zacytować nieśmiertelnego „Shreka” – a wsparcie to jakieś masz…? Przy czym Twitter, Inc., jako firma amerykańska, formalnie podlega europejskiej jurysdykcji z uwagi na swoje operacje w Europie, ale z praktycznym jej aspektem może być różnie – główne serwery zlokalizowane są w Atlancie, Sacramento oraz Portland. Słowem, stanowczo poza zasięgiem możliwości eurokratów.
W sieci rozważane są nawet scenariusze blokady Twittera w Europie, co, pomijając polityczny aspekt stosunku UE do wolności słowa, byłoby niezwykle ciekawe pod względem technicznym. Nie tak dawno podobny scenariusz przechodziła Rosja, próbując zablokować aplikację Telegram, której twórcy odmówili przekazywania danych FSB. Blokada skończyła się totalną klapą, była powszechnie obchodzona, ignorowana i wyśmiewana. Co ciekawe – tak jak dzisiaj Thierry Breton groził Twitterowi na Twitterze, tak i wówczas rosyjscy urzędnicy informowali o blokadzie Telegramu, jakżeby inaczej, na Telegramie.
Najbliższe miesiące prawdopodobnie będą zatem dość interesujące dla prawników i lobbystów Twittera z jednej strony, oraz urzędników odpowiedzialnych za praktyczne aspekty pociągnięć pana komisarza z drugiej. Użytkownicy zaś – przynajmniej ci cyniczni, którzy nie czują wdzięczności wobec Komisji za próby chronienia ich nieprawomyślnej i nieocenzurowanej wersji internetu – powinni pamiętać, że sieć Tor i VPN-y udowodniły wielokrotnie (w Rosji, Chinach, Iranie…), jaką skuteczność mają podobne próby.
Może Cię zainteresować: