Sensacją – chociaż po części oczekiwaną – minionego tygodnia były czwartkowe dane z USA na temat tygodniowej liczby nowych wniosków o zasiłek dla bezrobotnych („initial jobless claims”). Było wiadomo, że nastąpi tu wielki skok, ale niewątpliwie wykres tego wskaźnika robi wielkie wrażenie, bo nigdy wcześniej niż takiego się nie zdarzyło. Do tej pory szczyty tego wskaźnika ustanawiane w apogeach Wielkiej Recesji z 2009 roku (+665 tysięcy) oraz recesji z 1982 roku (+695 tysięcy) nijak się mają do właśnie podanych 3283 tysięcy!
Te dane – 3,28 mln – nowych wniosków o zasiłek można też porównać do ostatnich danych na temat zatrudnienia w USA. Przy oficjalnej – według danych ze spisu ludności z ubiegłego roku – wielkości populacji na poziomie 328,2 milionów mieszkańców zatrudnionych było było 159 milionów osób.
Przy optymistycznej interpretacji mniej więcej co setny Amerykanin – wliczając w to dzieci i starców – czy też co 50-ty licząc ostatnio zatrudnionych pracujący w najbardziej narażonych na skutki epidemii sektorów gospodarki (hotelarstwo, gastronomia, przemysł rozrywkowy, turystyka itp.) po prostu postanowił przeczekać trudny dla swojej branży okres na zasiłku dla bezrobotnych, a gdy – za jakiś czas – sytuacja się unormuje, powrócić do swojej starej pracy. W wersji optymistycznej epidemia potrwa na tyle długo, że firma, w której pracował już nie będzie istnieć.
Jedno jest pewne. 50-letni dołek wysokości stopy bezrobocia w USA na poziomie 3,5 proc. we wrześniu, listopadzie-grudniu ub.r. oraz lutym br. okazał się minimum tego wskaźnika w obecnym – rekordowo długim – cyklu gospodarczym. Szczyt wysokości stopy bezrobocia w obecnym cyklu ustanowiony został na poziomie 10 proc. w październiku 2009 roku w ponad pół roku po apogeum Wielkiej Recesji z lat 2007-2009, tak więc faza ożywienia na rynku pracy w USA trwała ponad 10 lat a więc dłużej, niż prawie 8 lat w latach 2000-nych czy latach 60-tych.
W okresie minionych ponad 50 lat, analogiczne do tego z lutego cykliczne dołki stopy bezrobocia ustanawiane były w maju 2007, kwietniu 2000, marcu 1989, maju 1979 i maju 1969. Wyjście w górę z takiego cyklicznego dołka zawsze poprzedzało gospodarczą recesję w Stanach Zjednoczonych (szare pionowe paski na poniższym obrazku). Gospodarczy cykl, które rozdziela te kolejne recesje w USA i związane z nimi ekstrema stopy bezrobocia nosi nazwę „cyklu Juglara” od nazwiska urodzonego 201 lat temu francuskiego statystyka Clementa Juglara, który zidentyfikował w danych gospodarczych, które analizował, 7-11 letni cykl inwestycji w środki trwałe.
Te daty cyklicznych dołków stopy bezrobocia w USA można nanieść na wykres S&P 500.
Projekcja wartości tego indeksu oparta na jego zachowaniu do cyklicznych dołkach stopy bezrobocia w USA w ramach cyklu Juglara w 6 ostatnich cyklach robi podwójne dno i zaczyna nową hossę dopiero po 11/17 miesiącach od momentu tuż przed początkiem wzrostu stopy bezrobocia. To sugerowałoby, że z próbami wykorzystania niespodziewanej okazji do zakupów akcji nie należy się specjalnie spieszyć. Obecna sytuacja jest jednak szczególna – zawsze się tak mówi? – więc z tych historycznych danych nie należy chyba wyciągać zbyt zdecydowanych wniosków. Jak się wydaje wiele będzie po prostu zależeć od dalszego przebiegu epidemii.
Amerykański rynek akcji zdyskontował te fatalne wieści już wcześniej spadając od 12 lutego najsilniej od lat 2007-2009 i w minionym tygodniu ekscytował się raczej przyjętym przez tamtejszy kongres wielobilionowym planem ratowania tamtejszej gospodarki. W efekcie w ciągu 3 sesji do czwartku średnia przemysłowa Dow Jonesa zyskała 21,3 proc. W przeszłości tak silny skok wartości tego indeksu w tak krótkim czasie zdarzył się tylko raz. Niekoniecznie jest do dobra wiadomość, bo tej jedyny historyczny precedens zdarzył się w październiku 1931 a więc w trakcie Wielkiej Depresji (9 miesięcy przed końcem ówczesnej największej w historii bessy na Wall Street).
Również z tego nie należy wyciągać pochopnych wniosków, bo jak się wydaje ciągle jeszcze nie jesteśmy na tym etapie kryzysu. Jeśli już to tegotygodniowe odbicie cen akcji w USA należy porównywać do podobnego skoku (+18,9 proc.) z przełomu października i listopada 1929 w trakcie rozpoczynającego Wielką Depresję krachu. Dołek paniki wypadł już 8 sesji po szczycie takiego odbicia, a później nadeszło trwające 5 miesięcy odbicie o mniej więcej 50 proc. w górę korygujące połowę wcześniejszego spadku. Dopiero później nadeszło właściwe załamanie cen akcji. Synchronizacja obu tych historycznych epizodów widoczna jest na poniższym obrazku:
Oprócz przyjętego przez kongres USA planu ratowania gospodarki istniał też jeszcze jeden ważny powód ubiegłotygodniowe odbicia. Otóż Fed ogłosił, że rozszerza swój program zakupów instrumentów finansowych z obligacji skarbowych również na ETF-y inwestujące w obligacje korporacyjne. Ta decyzja przerwała najbardziej dynamiczne od okresu wrzesień-październik 2008 (czyli od czasu bezpośrednio po niespodziewanym upadku banku inwestycyjnego Lehman Brothers) załamanie cen na amerykańskim rynku papierów dłużnych emitowanych przez spółki.
Ważne wsparcie na wykresie reprezentującego ceny obligacji korporacyjnych w USA indeksu widocznym na powyższym obrazku zostało w ten sposób obronione, co oznacza, że – przynajmniej z tego punktu widzenia – nadal znajdujemy się jeszcze „w starych dobrych czasach”.
Podobna kluczowa linia wsparcia, którą frywolnie ochrzciłem mianem „linii Zygfryda”, została obroniona na wykresie niemieckiego DAX-a (mniej więcej 8000 pkt.). Można spekulować, że to wsparcie będzie jeszcze testowane w niedalekiej przyszłości, ale dopóki nie zostanie trwale przełamane, wizje kolejnej globalnej Wielkiej Depresji można będzie uznawać za mniej prawdopodobne.
Ponieważ na warszawskiej giełdzie odbicie rozpoczęło się – w reakcji na działania NBP i plany rządu – wcześniej, to w minionym tygodniu nie mieliśmy do czynienia z równie silnymi co na głównych rynkach zachodnich wzrostami.
Jeśli chodzi za samą epidemię, to Chiny właśnie ogłosiły jej koniec. Można spekulować, że ostatecznie okaże się to ich pyrrusowym zwycięstwem, bo mocno poturbowane przez epidemię kraje zachodnie – szczególnie USA, gdy sytuacja się już uspokoi oskarżą – po części by przykryć własną nieudolność w radzeniu sobie z problemem – chińskich komunistów – w pewnym sensie słusznie – o spowodowanie tego „chińskiego Czarnobyla” i zaczną wdrażać – na znacznie większą skalę niż robił to Trump w latach 2018-2019 – politykę izolowania ChRL od reszty świata za pomocą kolejnych gospodarczych sankcji. Może się to okazać szansą dla krajów, które będą gotowe przejąć wycofywaną w takim scenariuszu przez kraje zachodnie z Chin produkcję.
Zanim jednak USA będą miały szansę wykorzystać ostatnie wydarzenia jako mocny argument w swej kampanii osłabiania Państwa Środka same muszą sobie poradzić z epidemią. Na razie idzie im to bardzo słabo. W tą sobotę USA jako pierwszy kraj przekroczyły z liczbą potwierdzonych przypadków zarażenia 100 tysięcy i oczywiście wyszły na pierwsze miejsce w tym zestawieniu (poniżej synchronizacja danych dla różnych krajów w tym Polski zrobiona w dniach, w których liczba potwierdzonych przypadków przekraczała po raz pierwszy 100). Poziom 10 tysięcy USA przekroczyły 20 marca, więc wzrost o rząd wielkości zajął 8 dni. Nowym głównym globalnym epicentrum pandemii stał się Nowy Jork, przy którym niebawem zblednie chińskie Wuhan czy włoski Mediolan.
W przyszłym tygodniu warto obserwować dane z Włoch, a szczególnie z Lombardii, która była do tej pory europejskim epicentrum pandemii. Jeśli chodzi o tygodniową procentową dynamikę łącznej liczby przypadków to Lombardia zdaje się być opóźniona w stosunku do prowincji Hubei o ok. 39 dni:
Jeśli zastosujemy takie przesunięcie do tygodniowej zmiany nominalnej liczby nowych przypadków, to lada dzień powinnyśmy zacząć obserwować w Lombardii jej silny spadek.
Jeśli tak się stanie, bo będzie to sugestia, że kwarantanny działają wszędzie w miarę podobnie i sygnał, że świat się być może jeszcze tym razem nie kończy.
Wojciech Białek, K(NO)W FUTURE