Polska piłka klubowa znalazła sobie doskonałe miejsce w europejskim ekosystemie. To Liga Konferencji. Tam wyglądamy na mocnych, pewnych siebie. Tam gonimy, walczymy, czasem nawet brylujemy. Ale wystarczy, że wychylimy się wyżej – do Ligi Europy czy Ligi Mistrzów – i momentalnie dostajemy strzał ostrzegawczy. A często nie ostrzegawczy, tylko prosto w tułów. Jak kaczki, które odważą się wznieść ponad zarośla.
Liga Konferencji to nasze bezpieczne zarośla. Wyżej? Jesteśmy ruchomym celem
Czwartkowy mecz Lecha z Genkiem w Poznaniu miał być próbą sił, a okazał się brutalną lekcją. 1:5 na własnym stadionie, najwyższa porażka Kolejorza w historii europejskich występów u siebie. I to przy dużej dawce szczęścia, bo Belgowie zmarnowali karnego i kilka naprawdę stuprocentowych sytuacji. Piotr Reiss, legenda klubu, dla „Kanału Sportowego” mówi wprost: „To była różnica klas. Lech przegrał te mecze już w szatni. Wyszli bez wiary, każda stracona bramka to był spadek mentalny”. Trudno się nie zgodzić, gdy akcje Genku rozcinały poznańską defensywę niczym nóż masło.
Mateusz Borek też nie bawił się w kurtuazję. „Bez argumentów, bez jakości, bez nadziei. A właściwie beznadzieja była. Kogo z Lecha wziąłbyś do Genku? Ishaka? Może…”. Ekspert punktował nie tylko taktyczne błędy, ale też coś, czego kibice nie wybaczają: brak reakcji, brak charakteru, brak „jaj” na poziomie, gdzie wszystko dzieje się szybciej i mocniej.
Liga Mistrzów czy Liga Europy to… nie nasza liga
To bolesne, ale prawdziwe. Liga Europy czy Liga Mistrzów to wciąż świat dla nas niedostępny. Tam różnica jakości, podań, tempa gry i organizacji drużyny wychodzi w każdej akcji. W Konferencji możemy udawać drapieżników, bo rywale też mają swoje ograniczenia. Ale powyżej tego pułapu polski futbol jest tym, czym kaczki na otwartej przestrzeni – łatwym celem.
I w tym właśnie tkwi sedno. Liga Konferencji to twór stworzony chyba specjalnie dla nas, jak garnitur z taniego salonu. Nie włazi na buty, mankiety nie zasłaniają połowy dłoni, leży jak ulał. Chociaż blask polyestru aż razi, to właśnie w nim wyglądamy najlepiej. W tym garniturze czujemy się pewnie, bo nie odstajemy, bo wreszcie jesteśmy „na swoim poziomie”.
Ale niech tylko spróbujemy włożyć coś szytego na miarę elit, nagle okazuje się, że krój uwiera, a lustro odbija całą prawdę: to jeszcze nie nasza liga.