To miał być w miarę normalny, piątkowy wieczór z reprezentacją. Trochę narzekania, trochę wiary w cud, trochę bonmotów Jana Urbana. A jednak mecz Polska – Holandia (1:1) przeszedł do historii nie tylko ze względu na bramkę Jakuba Kamińskiego. Przeszedł również dlatego, że w drugiej połowie stadion zamienił się na kilka minut w… średniej jakości pokaz amatorskiej pirotechniki.
Race na Narodowym: skąd to się wzięło, dlaczego kibice je wrzucili i co na to PZPN?
Tak, chodzi o race. Race, które poleciały na murawę PGE Narodowego. Za bramką – w sektorze, który PZPN oddał środowisku kibicowskiemu, po latach wzajemnej niechęci – zasiadła ekipa stowarzyszenia „To My Polacy”. Grupa, która po raz pierwszy od dawna dostała miejsce na meczu reprezentacji. Tyle że cała ta „współpraca” spaliła się szybciej niż stadionowa murawa po kontakcie z gorącą racą.
Najpierw kłopot: policja nie zgodziła się na wniesienie sektorówki przygotowanej przez środowisko ultrasów. Dlaczego? Standard. względy bezpieczeństwa i obawa przed przemyceniem pirotechniki. Gdy informacja o odmowie dotarła do zainteresowanych, coś pękło.
Efekt? Zorganizowana „zemsta” – odpalenie rac, nałożenie kominiarek i wyrzucenie pirotechniki na murawę, dokładnie pod nogi Kamila Grabary. To nie był spontaniczny wybryk. To było zaplanowane. I uderzało bezpośrednio w PZPN, co zresztą publiczność podkreślała głośnym, niecenzuralnym dopingiem.
Krótko: bo poczuli się upokorzeni odmową wejścia sektorówki. W ich logice: „nie pozwolili nam zrobić tego, co chcieliśmy, więc odpalimy tam, gdzie zaboli najbardziej”. Brzmi jak logika nastolatka, któremu rodzice zabrali telefon? Trochę tak. Tylko że tu stawką jest bezpieczeństwo piłkarzy, reputacja federacji i ryzyko kar od UEFA.
Co na to PZPN? – oficjalnie: potępienie
PZPN zareagował szybko i zgodnie z podręcznikiem:
- nazwał zachowanie „niedopuszczalnym”,
- podkreślił, że „nie ma zgody na odpalanie i rzucanie rac”,
- zapowiedział analizę systemu kontroli przy wejściach.
Tyle oficjalnie. Nieoficjalnie? To największy cios w relacje z kibicami od lat. Federacja otworzyła drzwi do sektora ultrasów i… dostała w twarz płonącą racą. Dosłownie. Do tego dochodzi brutalny wniosek: UEFA doceni ten pokaz na swój sposób, czyli karą finansową. Wieloletni delegat UEFA Kazimierz Oleszek nie pozostawił złudzeń. Na szczęście bez widma zamknięcia stadionu, bo nie było w tym rasizmu ani polityki. Ale pareset tysięcy euro? Bardzo możliwe.
Race nie tylko przerwały mecz. Wypaliły podłoże poza murawą. Spowodowały, że część trybun zaczęła gwizdać na sektor ultrasów. A potem cały ten sektor… po prostu wyszedł ze stadionu. Jan Urban podsumował to jak profesor zmęczony pytaniami o obecność na zajęciach: „Do niektórych to nie dociera”.
Właśnie dlatego mecz z Holandią zapamiętamy nie jako solidne 1:1. Zapamiętamy też jako wieczór, w którym kilka osób postanowiło zrobić z reprezentacyjnego meczu prywatny protest.