Zatopiona jednostka na Morzu Karaibskim, myśliwce przerzucane na miejsce. W regionie pachnie wojną?

Od kilku dni w szybkim tempie wzrasta geopolityczne napięcie w regionie Morza Karaibskiego. Do tego stopnia, że niektórzy zaczęli obawiać się międzynarodowego starcia zbrojnego – obawy takie wyraża m.in. Wspólnota Państw Ameryki Łacińskiej i Karaibów (CELAC) i jej wiodący członkowie. Stronami konfrontacji miałyby być Stany Zjednoczone oraz Wenezuela (z nielicznymi aliantami), którą z USA łączą skomplikowane i niezbyt przyjazne, ale gospodarczo ważne więzy z wielkim sąsiadem z północy.

Obecna eskalacja ma swój początek w krokach podjętych w ostatnich dniach sierpnia. Pentagon poinformował wówczas o rozmieszczeniu w basenie Karaibów znaczących sił (nie bardzo licznych, ale dysponujących dużą siłą ognia). Chodzi o 4,5 tys. personelu wojskowego i trzy okręty desantowe, wraz z osłoną w postaci krążownika rakietowego, trzech niszczycieli oraz okrętu podwodnego. Temu kontyngentowi towarzyszy też asysta lotnicza, m.in. w postaci samolotów P-8 Poseidon oraz dronów MQ-9 Reaper.

fot. x.com/GPoliticshub

Celem tego kontyngentu miała być walka z nasilającym się przemytem narkotyków drogą morską przez latynoskie kartele. Zaś pod terminem „w basenie Karaibów” kryła się właśnie Wenezuela i jej wybrzeża. Kraj ten w ostatnich latach stał się bowiem nawet nie tyle hubem i punktem pośrednim w przemycie narkotyków, co aktywnym graczem na tym rynku. Reżim autorytarnego prezydenta Nicolása Maduro uchodzi za czynnie (i bynajmniej nie charytatywnie) zaangażowany w operacje narkotykowe organizacji przestępczych.

„Kontynuacja polityki, tyle że z pomocą innych środków”

Nie minęło wiele czasu, a amerykańskie siły pochwaliły się pierwszym, bardzo medialnym sukcesem. Dron wspomnianego typu MQ-9 Reaper, używając pocisku AGM-114 Hellfire, zniszczył na tym akwenie łódź, która miała należeć do przemytników. Konkretnie – wenezuelskiego gangu Tren de Aragua, który z grupy ulicznych bandytów w Caracas przeobraził się w prężną organizację przestępczą. Gang ten, obecny też w USA (gdzie przeniknął dzięki fali tolerowanej za Bidena nielegalnej imigracji) uważa się za silnie powiązany z wenezuelskimi służbami specjalnymi oraz tamtejszymi władzami.

Gang ten w tym tego roku USA oficjalnie zaklasyfikowały jako organizację terrorystyczną (co prawnie umożliwiło im nieograniczone ataki militarne weń wymierzone). Wedle oświadczenia Białego Domu, zniszczona jednostka była raptem pierwszą, zaś Donald Trump gotów jest użycie „wszelkich środków” w celu zatrzymania napływu narkotyków. Innymi słowy, Amerykanie zapowiedzieli, że naloty będą trwać. Spotkało się to notabene z potępieniem ze strony niektórych mediów i komentatorów, narzekających na „łamanie praw człowieka” członków karteli, których 11 miało zginąć w nalocie.

Trump ante portas

Jak się można było spodziewać, Wenezuela uznała to za zagrożenie dla siebie – w istocie zresztą, jeśli Tren de Aragua faktycznie współpracuje z władzami tego kraju, to niebezpodstawnie. W kręgach zbliżonych do Maduro poczęły odzywać się głosy obawiające się amerykańskiej inwazji. Ten ostatni wezwał do gotowości członków liczącej formalnie 4,5 miliona milicji „boliwariańskiej”. Z kroków bardziej konkretnych, Caracas miało także wysłać 15 tys. regularnych żołnierzy nad granicę z Kolumbią. Oficjalnie w celu walki z… przemytem narkotyków.

Ten ostatni krok, gdyby nie ciągłe podejrzenia wobec Maduro o personalny udział w handlu narkotykami, można by uznać za gest niemal pojednawczy. Nie wobec Kolumbii, naturalnie, ale akurat prezydent tej ostatniej, lewicowy Gustavo Petro, pozostaje w znacznie lepszych stosunkach z Maduro niż Trumpem. Całemu wrażeniu zaprzeczyły jednak wydarzenia ostatnich dwóch dni. We czwartek dwa wenezuelskie myśliwce przeleciały w bardzo bliskiej odległości obok amerykańskiego niszczyciela USS Jason Dunham typu Arleigh Burke.

Wenezuela – wróg i kontrahent na raz?

Myśliwce te – co ciekawe, były to amerykańskiej produkcji F-16 w wersji A/B Block 15, które Wenezuela kupiła jeszcze w latach 80′, nie nowsze rosyjskie Su-30MK2, nabyte już w nowym stuleciu – wykonały przelot, który powszechnie odebrano jako wyzwanie i pokaz siły. Tak też odebrał to Donald Trump, który ostrzegł, że w podobnych przypadkach w przyszłości wenezuelskie maszyny zostaną zestrzelone, zanim zbliżą się do amerykańskich okrętów, „jeśli wystawią nas na niebezpieczeństwo”.

W ślad za tym przyszła też kolejna reakcja. Amerykanie przerzucili bowiem na Portoryko eskadrę najnowszych myśliwców F-35. Eskadrę być może niepełną, liczącą bowiem 10 maszyn – na lokalne warunki jednak zupełnie wystarczającą, aby w przypadku hipotetycznego starcia zapewnić Amerykanom przewagę w walce z siłami powietrznymi, które mogłaby wystawić Wenezuela. Nie wiadomo bowiem, ile jej samolotów (tak F-16, jak i Su-30) znajduje się w stanie zdolnym do lotu.

Oczywiście F-35 miałyby mniejsze znaczenie w przypadku faktycznej próby lądowania w Wenezueli – w takim bowiem wypadku zmagania niemal na pewno zamieniłyby się w tzw. wojnę asymetryczną. Ten wariant Trump jednak wyklucza. Jego politykę wobec Wenezueli cechuje się zresztą niejednoznacznością. W warstwie retorycznej oraz tej dotyczącej narkotyków czy nielegalnej imigracji jest ona bardzo ostra. Z drugiej strony – jego administracja autoryzowała częściowe wznowienie zakupów wenezuelskiej ropy, rzucając gospodarce tego kraju (i rządowi Maduro) ekonomiczne koło ratunkowe.