W ramach coraz bardziej się intensyfikującego, fundamentalnego sporu o wizję kraju pomiędzy rządem lewicowej Partii Pracy a szerokimi kręgami mieszkańców – a dotyczącej tego, czy Wielka Brytania powinna w pierwszej kolejności chronić interesy swych obywateli, czy prawa imigrantów – doszło do kolejnego zwrotu. Grono mieszkańców słynnego już miasteczka Epping – rozsławionego protestami mieszkańców przeciwko zamianie lokalnego hotelu w luksusowe kwatery dla „azylantów”, zapowiedziała strajk.
Strajk nietypowy, choć w istocie bardzo prosty. Jak argumentują mieszkańcy, w obliczu zupełnego ignorowania przez rząd kontraktu społecznego i nachalnego wręcz faworyzowania nielegalnych imigrantów ich kosztem, zamierzają oni zaprzestać realizować swoją część tej umowy. I przestać opłacać lokalne podatki na rzecz miejscowej Council, czyli jednostki władz lokalnych hrabstw oraz miast i dystryktów, na które dzieli się Wielka Brytania.
Właśnie bowiem z tych podatków Council finansuje specjalne, nieosiągalne dla wielu rodowitych Brytyjczyków warunki bytowe. Oczywiście, dotąd tego typu protesty były raczej rzadkością – na co z pewnością wpływ ma fakt, że o ile rządy przyzwyczaiły się do swojej bezkarności w przypadku nonszalanckiego łamania szeroko pojętej umowy społecznej, o tyle w przypadku prób analogicznej reakcji ze strony ogółu populacji same mają zwyczaj reagować z ostentacyjną agresywnością.
Pod hasłem „walki z uchylaniem się od uczciwego płacenia podatków” uruchamiano zatem całą paletę policyjnych i sądowych represji, wyroków więzienia, konfiskaty aktywów etc. Wszystko po to, aby podatnik bał się nawet pomyśleć o kwestionowaniu wszechwładnego państwa. Działania takie możliwe są jednak do wykonania w indywidualnych przypadkach. Znacznie trudniej wyobrazić to sobie natomiast w stosunku do całych szerokich grup. Groźny dla władz jest także przykład, nawet jeśli ma lokalne jedynie źródło.
„Prawa” nielegalnych imigrantów ważniejsze niż mieszkańców
Niepokoje w Epping wybuchły, gdy jeden z afrykańskich „azylantów” (jak w rządowej nomenklaturze określa się nielegalnych imigrantów, którzy w celu otrzymania zasiłków, lokalu i szeregu innych benefitów natychmiast po wdarciu się do kraju składają naciągane wnioski o „azyl”), ulokowany przez rząd właśnie w miejscowym hotelu, został przyłapany na napastowaniu seksualnymi miejscowej 14-letniej dziewczynki. Lokalni mieszkańcy szybko zorganizowali protesty, domagając się usunięcia imigrantów z miasteczka.
Protesty te szybko zyskały rozgłos, stanowiły bowiem soczewkowe zilustrowanie problemu, którym wbrew upartym zapewnieniom gabinetu premiera Starmera żyje Wielka Brytania. Na miejscu szybko pojawiły się liczne oddziały policji (wysłane, by chronić imigrantów, nie mieszkańców) a także sprowadzeni spoza miasteczka „antyrasistowcy” kontrmanifestanci. Rząd wykorzystał też świeżo promulgowaną, autorytarną ustawę Online Safety Act, by cenzurować fakty niezgodne ze swoją oficjalną narracją.
Co ciekawe, lokalna Council wspierała w tym sporze mieszkańców. W rzeczywistości politycznej, w której pogrążona jest w Wielka Brytania, to bynajmniej nieoczywiste (inne Councils np. masowo wywieszają palestyńskie, pakistańskie lub tęczowe flagi, albo oferują pracownikom „wsparcie emocjonalne”, gdy ci muszą widzieć te brytyjskie). Jej przedstawiciele złożyli pozew, domagając się możliwości zamknięcia hotelu. W pierwszej instancji nawet zresztą wygrali – jednak odwołanie od wyroku natychmiast złożył rząd.
Prawnicy minister spraw wewnętrznych, Yvette Cooper, argumentowali, że masowe kwaterowanie nielegalnych imigrantów w hotelach jest w „interesie narodowym”. Zaś zwycięstwo przeciwników „zachęciłoby innych”, by także sprzeciwiali się osadzaniu rzekomych uchodźców. Jak się można było tego spodziewać, w kolejnej instancji rząd oczywiście wygrał (wobec jednego z sędziów złożono zresztą formalne skargi o stronniczość w sprawie oraz konflikt interesów).
Wielka Brytania wroga Brytyjczykom
Sąd apelacyjny orzekł, że orzeczenie zamykające hotel nie wzięło pod uwagę „praw azylantów”, które w uznanej przez sąd hierarchii stoją wyżej niż interesy lokalnych mieszkańców. Council Epping zapowiedziała apelację do sądu najwyższego. W międzyczasie imigranci w Epping oraz pro-imigranccy aktywiści świętowali orzeczenie, przed samym hotelem policja znów dokonała zaś aresztowań brytyjskich manifestantów. Aresztowania nie ograniczają się zresztą tylko do nich.
I bynajmniej nie dlatego, że Wielka Brytania zmaga się ze wzmożoną falą przemocy kryminalnej. Jak wynika z opracowań stowarzyszeń broniących wolności słowa, brytyjska policja przeciętnie aresztuje 30 Brytyjczyków dziennie za myślozbrodnie takie jak polubienie „niesłusznego” mema czy retwittowanie „nielegalnej” opinii. Nie trzeba w tym celu nawet popełnić formalnego „przestępstwa mowy nienawiści (za którą notabene może być uznane cokolwiek).
Wystarczy w tym celu wyrazić opinię. która uznana zostanie za „niewrażliwa”, „irytująca” lub „niewygodna”. Oczywiście tylko w jedną stronę – gdy opinia jest nieprzyjazna wobec lewicowego rządu lub imigrantów. W drugą stronę natomiast, niedawno lokalny muzułmański deputowany – oczywiście z ramienia Partii Pracy – który wzywał do „poderżnięcia gardeł faszystom i pozbycia się ich wszystkich” został uznany za niewinnego. Jak stwierdził sąd, miał on trudne dzieciństwo i jest osobą neuro-różnorodną.
Pytaniem pozostaje, kiedy nastąpi wybuch – do którego w sytuacji tak jawnego sekowania większości społeczeństwa dojdzie prędzej czy później. Ale raczej prędzej.