Czy Australia i Japonia dołączą do wojny z Chinami, jeśli te ostatnie zaatakują Tajwan? Jednoznacznej deklaracji na ten temat właśnie domagają się od tych krajów Stany Zjednoczone. I nie ukrywają, co oczywiste, na jakiej konkretnie odpowiedzi im zależy. To jednak wywołało reakcje w Tokio i Canberze, które najoględniej określić można jako zmieszanie.
Oczekiwania administracji Trumpa w odniesieniu do chyba najbardziej zapalnej kwestii w polityce wschodnioazjatyckiej i pacyficznej, jaką jest Tajwan – choć oczywiście tak zapalą sprawą jest on nie sam z siebie, a jako wyraz znacznie głębiej sięgającej rywalizacji strategicznej pomiędzy Chinami, a USA i znaczniejszymi państwami regionu) – przedstawił Elbridge Colby, podsekretarz amerykańskiego Departamentu Obrony ds. polityki.
Wedle anonimowych, lecz zgadzających się ze sobą źródeł (w sumie pięciu, z tego co wynika z doniesień medialnych), Colby miał kilkukrotnie podnosić temat w rozmowach z przedstawicielami obydwu sprzymierzonych państw w ciągu kilku ostatnich miesięcy. I naciskać na złożenie przez nich jednoznacznych obietnic militarnej pomocy przeciw ewentualnej agresji ze strony Chińskiej Republiki Ludowej na Tajwan.
Delikatna kwestia wzajemnego zrozumienia
Oczekiwania te miały wzbudzić mieszane reakcje u adresatów. Przede wszystkim dlaczego, że same USA oficjalnie nie zadeklarowały oficjalnie, że podejmą zbrojne działania, by bronić Tajwan (obiecały to natomiast nieoficjalnie). I mimo faktu, że „wszyscy wiedzą” o amerykańskiej polityce w tym zakresie, zabiegi o wiążącą deklaracje działań miały zostać odebrane przez Japończyków i Australijczyków jako pewien przerost oczekiwań – szczególnie w sytuacji, gdyby chodziło o oficjalne zobowiązanie.
Z obydwoma tymi krajami Stany Zjednoczone mają porozumienie przewidujące pomoc w przypadku inwazji na którykolwiek z nich. W obydwu z nich znajdują się także amerykańskie instalacje militarne oraz stacjonują tam żołnierze. Natomiast, w sensie formalnym przynajmniej, we wzajemnych układach nie było dotąd mowy o zagadnieniu tajwańskim. Ba, nie było go dotąd mowy również w oficjalnym stanowisku dyplomatycznym USA, które pozostaje w tej kwestii ambiwalentne.
Oczywiście, skuteczna obrona Tajwanu – a najlepiej w ogóle niedopuszczenie do inwazji na wyspę – byłoby, nie ma co do tego większych kontrowersji, w najlepszym interesie militarnym i gospodarczym zarówno Związku Australijskiego, jak i Cesarstwa Japonii, o Ameryce ni wspominając. Rzecz jednak w tym, że dotąd za jedynego gwaranta bezpieczeństwa Tajwanu uchodziły raczej USA. Po prawdzie, do niedawna były jedynym aktorem, który miałby ku temu potencjał militarny.
Tajwan jak ważny jest, każdy widzi
To jednak się zmienia – jednym z głównych celów polityki Donalda Trumpa jest zmuszenie sojuszników, by – bez zrywania sojuszy z USA – wzięli większą odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo, w szczególności skokowo zwiększając nakłady na obronność. Nie jest tajemnicą, że Trump uważa dotychczasowy system sojuszy za niesprawiedliwy wobec Ameryki, której ogromne nakłady na zbrojenia mają sprawiać, że jej sojusznicy czują się zwolnieni z konieczności dbania o własny potencjał.
Jak wiadomo, niedawno Trump wymusił zwiększenie tych nakładów – do poziomu 5% – na państwach NATO. Teraz, można odnieść wrażenie, w nieco inny sposób, lecz wedle podobnego założenia chce w większym stopniu zaangażować w swoje plany obronne sojuszników azjatyckich i pacyficznych. I po prostu nie przejmuje się specjalnie formalnym aspektem tych planów – realnie bowiem Tajwan jest ich częścią, i Biały Dom w kontaktach z sojusznikami wydaje się nie udawać, ze jest inaczej.