Rząd Australii zarzucił – przynajmniej póki co – plany forsowania ustawy „antydezinformacyjnej”. Pojęcie to jest w cudzysłowie, jej istotą byłaby bowiem po prostu cenzura.
Na mocy przepisów, które przygotowało australijskie Ministerstwo Komunikacji, platformom społecznościowym oraz administratorom stron groziłyby grzywny za niezapobieganie rozpowszechniania się „dezinformacji”. Oczywiście o tym, jaka informacja jest rzetelna, a jaka stanowi „dezinformację”, decydowaliby politycy i urzędnicy.
Wspomniane grzywny miały być rujnujące. Ich limit określono bowiem na poziomie 5% ich przychodu. Kilka takich „kar regulacyjnych” pod rząd i grzywny te stawałyby się w istocie konfiskacyjne. Notabene, w ten sposób australijski rząd próbował przyznać sobie uprawnienia do zarządzania sprawami poza-australijskimi. Przychód ten bowiem odnosiłby się do ich łącznego, globalnego przychodu.
Rząd wycofał się z tych przepisów nie bez żalu. Bolesny zawód przebijał ze słów oświadczenia Michelle Rowland, minister komunikacji, w którym informowała, że projekt nie ma wystarczającego poparcia. Trafił on do australijskiego senatu do konsultacji. Jak się okazało, większość senatorów odmówiła poparcia ustawy (nawet mimo faktu, że rządząca Partia Pracy dysponuje największą frakcją).
Rząd uzasadniał swoją chęć „uregulowania” dezinformacji zalewem niesprawdzonych newsów. Krytycy odpierali jednak, że ustawa nie zmieniłaby tego stanu. Zmieniłoby się natomiast to, że wobec opinii uznanych za „dezinformujące” zapanowałaby faktyczna cenzura. Żadna bowiem platforma ani firma technologiczna nie byłaby w stanie udźwignąć ciężaru tak horrendalnych grzywien.
Ustawę uważano za wymierzoną w szczególności w portal X/Twitter. Elon Musk, właściciel tegoż, oraz australijski rząd stoczyły w tym roku głośny spór o zakres wolności słowa na tym portalu oraz uprawnienia rządu do ich „regulowania”. Musk, znany z niechęci wobec narzędzi takich jak cenzura, stanowczo odmówił współpracy z australijskimi urzędnikami w tym zakresie.