Wczorajsza symultaniczna eksplozja pagerów, których Hezbollah używał do wewnętrznej, „bezpiecznej” komunikacji, przyniosła nie tylko szok. Po fali osłupienia spowodowanego iście filmowym rozmachem, jaki miała akcja zdalnego zdetonowania urządzeń, pojawiły się także liczne pytania. Obecnie zaczynają się także pojawiać pierwsze odpowiedzi na nie.
Atak, wedle aktualnych danych, miał przynieść bilans 11 zabitych oraz 2750 rannych, w tym kilkuset bardzo poważnie. Powszechnie spotykane obrażenia obejmują oderwane palce, zmasakrowane oczy i twarze (w przypadku wybuchu w chwili używania pagera) lub też ciężkie rany na wysokości pachwin oraz uszkodzenia narządów rozrodczych (w sytuacjach, gdy pager trzymano w kieszeni).
Bilans ten nie jest jeszcze zamknięty, dziś bowiem w Libanie poczęły eksplodować także radiotelefony, których używać ma Hezbollah. Osoby, które dysponowały zarówno tymi ostatnimi, jak i pagerami, miały przy tym być funkcyjnymi postaciami w hierarchii organizacji. Biorąc to pod uwagę, można stwierdzić, że w istocie cała osnowa organizacyjna Hezbollahu została tymczasowo sparaliżowana.
Czemu nastąpiło to akurat teraz? Wedle pojawiających się komentarzy, Izrael przygotował masową eksplozję na wypadek wybuchu pełnoskalowej wojny z Hezbollahem. Najbardziej destrukcyjne i brzemienne w skutki działanie miałaby, gdyby nastąpiła tuż na samym początku takiego konfliktu, paraliżując organizację. Wybuch przeprowadzono jednak teraz. Czemu teraz?
Być może, jak się okazuje, Izrael nie miał wyjścia. I przeprowadził operację, mając jako alternatywę jej zaprzepaszczenie.
Producent „nieznany, lecz popularny”
Zaczynając od kwestii fundamentalnej – skąd wzięły się pagery (modelu AR924), o których mowa. Hezbollah miał je kupić, w liczbie 5 tys. sztuk, w tajwańskiej firmie Gold Apollo. Ta jednak odżegnuje się od tego. Twierdzi bowiem, że licencji na ich produkcję udzieliła węgierskiemu przedsiębiorstwu B.A.C. Consulting. Sama, jak zakomunikowała, nie miała żadnego udziału w ich produkcji.
Z kolei jeśli chodzi o wspomnianą B.A.C., to jest to nader zagadkowy podmiot. Jej siedziba ma się w istocie mieścić w Budapeszcie. Jak jednak oświadczył Zoltan Kovacs, rzecznik węgierskiego rządu, szybkie śledztwo wykazało, że firma ta nie ma żadnych zakładów produkcyjnych na terenie Węgier. Kontakt z firmą jest natomiast „utrudniony” – innymi słowy, nie ma go.
Gdzie więc fizycznie wyprodukowano pagery i skąd je dostarczono? Tego, na razie, dalej nie wiadomo. Co ciekawe, nikt – ani z kręgów zbliżonych do Hezbollahu, ani służb izraelskich – nie pali się do publikacji tej informacji.
„Wybuchowe funkcje dodatkowe!”
Odpowiedź na to pytanie może mieć o tyle duże znaczenie, że – wedle dostępnych informacji – służbom izraelskim udało się faktycznie umieścić w urządzeniach autentyczny materiał wybuchowy. Nie zaś (jak spekulowano również i tutaj) dokonał ataku hakerskiego, wykorzystując naturalną podatność baterii lub elementów konstrukcyjnych na przegrzanie i wybuch w odpowiednich warunkach.
Tak przynajmniej mają twierdzić źródła zbliżone do amerykańskiej administracji. Wedle tychże, Izraelczycy mieli przechwycić urządzenia, zanim te dotarły do Libanu. Nie jest jasne, czy „wzbogacono” je o ładunki wybuchowe, czy też podmieniono na zupełnie inne urządzenia. Jednak gdy odbierał je Hezbollah, miały już zawierać kilkadziesiąt (wg. różnych ocen od ok. 20 do 60 gramów) materiału wybuchowego.
Modyfikacji dokonano przy tym w sposób sugerujący dogłębną znajomość procesu produkcyjnego pagerów. Z zewnątrz miało być trudno zauważyć jakąkolwiek różnicę, przynajmniej dla niewprawnego oka. Biorąc pod uwagę nieznane źródło pochodzenia, można nawet spekulować, czy niektóre części nie pochodziły z… Izraela. Co umożliwiałoby tamtejszym służbom „gładką” i sprawną ingerencję w nie.
Hezbollah przyjmuje towar
Po dotarciu do Libanu procedur odbiorczych (przynajmniej w stopniu wystarczającym, by wykryć ingerencję) nie przeprowadzono. Kontroli nie prowadzili także libańscy celnicy – Hezbollah uchodzi za faktycznego władcę Libanu i w praktyce stoi tam ponad prawem. Jest jednak niewyobrażalne, że taka liczba urządzeń umknęła uwadze w toku nieuchronnie niezbędnych napraw i przeglądów.
Te, i owszem, miały miejsce. I w istocie, członkowie komórek technicznych organizacji w lipcu znaleźli materiał wybuchowy w jednym z urządzeń. Uznano to jednak za… incydentalną operację izraelską, jakich wiele już było w przeszłości. Dopiero teraz, we wrześniu, miano natknąć się na dowody, że skala obecności ładunków w urządzeniach jest nieporównanie większa.
I to właśnie miało skłonić Izrael do przyspieszenia operacji – eksplozja musiała nastąpić, zanim Hezbollah zorientuje się, o co chodzi. Oczywiście finalnie się zorientował, tyle że po fakcie.