Trwające od tygodni niepokoje – zrazu rozpoczęte przez niepozorny strajk taksówkarzy przeciwko rosnącym w zastraszającym tempie kosztom paliwa – przerodził się w gigantyczne zamieszki, które wstrząsają całym krajem oraz podstawami jego gospodarki. Takie właśnie sceny, połączone z masowym plądrowaniem, przemocą i zniszczeniami, przeżywa właśnie Angola Co ciekawe, ich celem nie jest (jedynie) rząd. Społeczna wściekłość obróciła się przede wszystkim przeciwko Chińczykom.
Aby wyjaśnić ten niecodzienny, choć w dużej mierze logiczny splot okoliczności, trzeba sięgnąć wzrokiem na obraz zarówno wewnętrznych, jak i międzynarodowych relacji gospodarczych, jakie Angola utrzymywała w ostatnich latach. Ten południowo-afrykański kraj, położony na zachodnim wybrzeżu kontynentu, to dawna portugalska kolonia. Takową był aż do lat 70′ – po czym dostał się pod władzę komunistycznej dyktatury ugrupowania MPLA i jednocześnie wojnę domową (z ruchami FNLA i UNITA).
Pod czerwono-czarną flagą
Dzisiejsza Angola nie ma już z komunizmem wiele wspólnego, wyjąwszy kwestie czysto deklaratywne, flagę czy symbolikę. Kraj tej, pod władzą rządzącego niemal cztery dekady prezydenta Jose Eduardo Dos Santosa (który zastąpił pierwszego lidera niepodległej Angoli, doktrynalnego marksistę Agostinho Neto), przeobraził się z marksistowskiego reżimu we względnie dobrze prosperujące, choć w dalszym ciągu nienachalnie demokratyczne państwo.
Przyczyniły się do tego tyleż ostrożne, ale jednak reformy Dos Santosa, co rozpoczęcie intensywnej eksploatacji bogatych złóż ropy, którymi Angola dysponuje. Kraj ten w ogóle bogaty jest zresztą w rozliczne złoża cennych minerałów. Zarazem nie jest też wolny od częstych w krajach afrykańskich problemów rozwojowych, jak problemów z korupcją, uzależnienia od surowców i niedostatecznie rozwiniętego przemysłu, szerokiego bezrobocia czy słabo rozwiniętej infrastruktury.
Gdzie w tym wszystkim jednak Chińczycy? Otóż Angola była jednym z głównych celów chińskiej ofensywy dyplomatycznej i inwestycyjnej w ramach Inicjatywy Pasa i Szlaku. Inicjatywę tę, w przypadku krajów afrykańskich, w sporym uproszczeniu można sprowadzić do hasła „surowce w zamian za inwestycje”. Zwłaszcza inwestycje w infrastrukturę. Chińska oferta, kusząca miliardami na owe inwestycje, w zazwyczaj mającymi problemy z kapitałem krajach Afryki wywołała falę entuzjazmu.
Duszenie pasem i szlakiem
Niestety, po kilku latach początkowy entuzjazm często ustąpił miejsca fali rozczarowania. Rozpoczęte z rozmachem projekty budowlane w dużej mierze finansowano kredytami – które teraz kraje kontynentu muszą spłacać. W dodatku ich warunki w praktyce niejednokrotnie okazują się lichwiarskie. Chińskie inwestycje okazały się w niewielkim stopniu wspierać lokalny przemysł – a nawet wprost przeciwnie, sprowadzany masowo import z Chin przyczyniał się do jego jeszcze większej marginalizacji.
Nawet same projekty rozwoju infrastruktury, której tak brakowało wielu państwom Czarnego Lądu – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w przypadku wielu z nich poprzednie inwestycję w tę sferę miały miejsce jeszcze pod rządami europejskich administracji kolonialnych – przy bliższym przyjrzeniu okazywały się nie wspierać ich rozwój, lecz obsługiwać realizowany przez chińskie firmy transport surowców. Notabene również wydobywanych przez chińskie firmy – i wysyłanych do Chin.
Coraz liczniejsze były głowy, że chińskie „inwestycje” sprowadzają się w istocie do jednostronnej kolonizacji wielu krajów przez Chińczyków. Ci przejmowali złoża, przejmowali kontrolę nad infrastrukturą, przejmowali lokalne rynki, sprowadzali własne firmy, własne sklepy, własne zaplecze etc. Nie trzeba było wiele czasu, aby obecność Chińczyków przestała być widziana jako dobrodziejstwo, a zaczęła – jako plaga. Żaden chyba kraj afrykański nie doświadczył tak widowiskowego wybuchu tego resentymentu, jak Angola.
Angola w ogniu z za drogiej benzyny
Wybuch ten rozpoczął się od decyzji, którą rząd opublikował pod koniec lipca. Ogłoszono wówczas podwyżki cen dotowanego paliwa (z 300 do 400 kwanzy za litr). Wywołało to gwałtowne protesty taksówkarzy, a zwłaszcza kierowców minibusów, które stanowią „prywatną podstawę publicznego transportu” w stolicy, Luandzie, i licznych innych miastach. Z początku związek kierowców planował trzydniowy strajk. Jak się okazało – na tym się nie skończyło.
Protesty przerodziły się bowiem w wielotygodniowe zamieszki, do których dołączyły masy bezrobotnych, pracujących na czarno oraz inne kategorie niezadowolonych. Wielu z nich, zwłaszcza bezrobotnych, wini za tę sytuację chińskie „rozpychanie się” w Angoli. Z kolei pracujący na czarno nader często zatrudniani są przez firmy z Królestwa Środka – w tragicznych warunkach i za głodowe płace. Wszystko to sprzęgło się w wybuch niechęci wobec chińskich przybyszów i ich dominującej obecnie roli w gospodarce kraju.
W starciach z policją paść miały co najmniej 22 ofiary śmiertelne zamieszek, było też 197 rannych oraz co najmniej 1200 aresztowanych. Co więcej, protesty doprowadziły także do fali plądrowanie, niszczenia i podpalania chińskich firm. Spotkało to co najmniej 90 sklepów, zaś chińskie fabryki zmuszone były do przerwania pracy. Wszystko to doprowadziło do masowej ucieczki Chińczyków z tego kraju. A warto pamiętać, że Angola ma być obecnie zamieszkiwana przez 250 do 300 tys. obywateli ChRL.
Ucieczka z Luandy
Eksodus, wzmacniany alarmowymi komunikatami chińskiej ambasady, wzywającej rzeczonych do ewakuacji, miał doprowadzić do apokaliptycznych scen na lotniskach. Loty z Luandy były dalece przepełnione, jednak i tak nie mogły pomieścić nawet części uciekających Chińczyków. Wielu z nich decydowało się na wyjazd przez granicę lądową, do innych krajów regionu, lub też (oczywiście chodzi o tych „powiązanych”) chroniło w placówkach dyplomatycznych lub umocnionych enklawach.
Prezydent João Lourenço oraz jego rząd usiłowali opanować sytuację – jednak jego działania jeszcze wzmogły społeczną niechęć. Wielu zauważało, że prezydent potępił przemoc wobec Chińczyków, ale wydawał się nieporuszony problemami własnego społeczeństwa. Krytycy wskazują, że eksploatacja ropy opłaca się rządzącej elicie – i chińskim „partnerom” – jednocześnie nie przynosząc niczego prócz wzrostu cen dla większości mieszkańców.
Stąd też, jak wskazują, buntu można się było prędzej czy później spodziewać – acz z naciskiem na prędzej. Znaczenie tego wybuchu dla strategicznych chińskich inwestycji w Afryce – i wpływów gospodarcze w krajach takich jak Angola – może być przy tym brzemienny. Zwłaszcza, że na horyzoncie nie widać końca niezadowolenia.