Donald Trump oraz jego ekipa mają być niezadowoleni z tempa deportacji nielegalnych imigrantów z USA. Mimo rekordowo szybkich i efektywnych, jak na amerykańskie realia, działań w celu uszczelnienia granicy, jak również najbardziej intensywnych od dawna aresztowań i deportacji, planują pozbycie się milionów imigrantów sprowadzonych przy milczącej aprobacie ekipy Demokratów w ciągu ostatnich lat.
Nowy-stary lokator Białego Domu ma też wyrażać frustrację z powodu niewystarczająco efektywnych działań wymierzonych w meksykańskie kartele narkotykowe, które w ostatnich czasach uczyniły sobie niemal równie obfite źródło dochodu właśnie z nielegalnej imigracji. Pomaga im w tym cały ekosystem NGO-sów i „non-profitów”, które działały w USA na rzecz sprowadzania nielimitowanych ilości imigrantów.
Jak się zresztą okazało, organizacje te były dyskretnie dotowane gigantycznymi funduszami pochodzącymi z różnego rodzaju grantów, kontraktów na zbędne usługi etc. – i niewykluczone, że część tych funduszy trafiła też i do karteli. Te ostatnie wykorzystują także na swoją korzyść amerykańskie realia prawne (takie jak silna ochrona prawna oskarżonych, dualizm federalnego i stanowego wymiaru sprawiedliwości czy niedopuszczalność przed sądem dowodów zdobytych w sposób niespełniający norm proceduralnych).
Trump i jego „partnerzy”
Odrębnym elementem, który też działa na ich rzecz, są natury politycznej. Rząd Meksyku nie wykazuje się szczególnie dużą efektywnością w zwalczaniu transgranicznej przestępczości oraz karawan nielegalnych imigrantów zmierzających do USA przez jego terytorium. Jest natomiast ogromnie wyczulony na jakiekolwiek amerykańskie działania, które naruszałyby „suwerenność Meksyku”. Fakt, że kartele posiadają tam ogromne wpływy polityczne, zaś Meksyk toczy ogromna korupcja, wpisuje się tu w logiczną całość.
Do tego wszystkiego dochodzi też to, że amerykańskie służby graniczne czy imigracyjne (jak CBP czy ICE) nie mają wystarczające ilości personelu, by realizować zamiary prezydenta. Te natomiast organy rządu federalnego, które na niedostatek personelu nie narzekają, to głównie waszyngtońskie instytucje biurokratyczne, które obecnie Trump usiłuje radykalnie odchudzić, a w niektórych przypadkach i zlikwidować. Ku wzmożonemu oporowi i jawnej złości samych urzędników oraz Partii Demokratycznej.
Pod Czarną Banderą
Mając to na względzie, w otoczeniu prezydenta zaczęły pojawiać się oryginalne, choć przecież mające szeroką tradycję pomysły. Jednym z nich był postulat, aby rząd Stanów Zjednoczonych powrócił do praktyki wydawania… listów kaperskich. Ich wydawanie, skądinąd, jest wyraźnie zapisane w amerykańskich przepisach, spisywanych jeszcze w epoce Wojny o Niepodległość. O co w przypadku takich listów chodzi?
Termin „kaprowie” powszechnie zrównuje się z pojęciem piratów – i faktycznie, dla jednostek zaatakowanych przez takich kombatantów różnica z reguły nie była wielka. Prawnie jednak jest ona znacząca. Odbiorcą listu kaperskiego jest prywatny przedsiębiorca wojskowy, który we własnym zakresie wystawia okręt i/lub oddział wojskowy. Organ państwowy, wystawiając mu list, uznaje go z kolei za swojego przedstawiciela. I autoryzuje jego działania przeciwko wrogom.
W myśl podnoszonych pomysłów, Trump i jego rząd miałby zacząć wystawiać listy kaperskie (ang. letters of marque) dla firm najemniczych, inaczej PMC (private military companies), których celem byłyby właśnie meksykańskie kartele. Pomysł ten lansują przy tym nie tylko przypadkowi internauci, lecz także politycznie zbliżony do obecnej administracji senator Mike Lee z Utah. Inicjatywę poparli też Elon Musk oraz Donald Trump Jr.
Naród pod bronią
Innym pomysłem jest wykorzystanie prywatnych firm najemniczych, a także ochotniczych milicji pochodzących z pospolitego ruszenia uzbrojonych obywateli (a mających w USA nader zaszczytną tradycję – to właśnie takie milicje były jednymi z głównych formacji, które brały udział w Wojnie o Niepodległość z Brytyjczykami). Miałyby one pomóc w rajdach deportacyjnych, doprowadzając ignorujących wezwania nielegalnych imigrantów do ośrodków detencyjnych (lub wprost do granicy).
I choć Erik Prince, założyciel Blackwater, najsłynniejszej chyba PMC w ostatniej historii, stanowczo zdementował paniczne doniesienia medialne, jakoby deportacje miały przeprowadzić prywatne armie, zaś w celu ich obsługi powstać by miały obozy detencyjne, to potwierdził, że sektor prywatny i owszem może pomóc w masowych deportacjach. Takich, jakie Donald Trump zapowiadał w kampanii wyborczej, lecz w które (jak zawsze w przypadku obietnic przedwyborczych) do niedawna mało kto wierzył.