Lee: twardych kar za krytykę władzy „zamaskowaną jako opinia” Korea Południowa zmienia się w Północną?

Prezydent Korei Południowej, Lee Jae Myung, zafascynowany jest Chinami. Do tego stopnia, że, jak zarzucają mu krytycy, z Korei Południowej usiłuje zrobić Północną – przynajmniej pod względem wolności słowa. Lee otwarcie grozi bowiem represjami za wyrażanie nieautoryzowanych przez niego poglądów, krytyki oraz opinii. W szczególności tych wymierzonych w Xi Jinpinga i Chińską Partię Komunistyczną, darzonych przez niego wielkim (wedle niektórych – stanowczo zbyt wielkim) szacunkiem.

O to, że Lee jest przewrażliwiony na punkcie „znieważania” i „oczerniania” innych krajów tamtejsza opozycja szeroko oskarżała go jeszcze w toku kampanii wyborczej na wiosnę tego roku. Oczywiście, jak punktowali komentatorzy, zarzut ten jest nieprawdziwy – Lee nie jest bowiem wyczulony na oczernianie innych krajów w ogóle, ale konkretnie jednego – komunistycznych Chin. Sam prezydent nie miał przy tym problemów, by w przeszłosci sięgać po agresywną retorykę antyjapońską.

I nie tylko antyjapońską. Gdy we wrześniu wybuch skandal w związku z aresztowaniem nielegalnych koreańskich imigrantów na budowie fabryki w USA – po cichu przywiezionych przez koreańską firmę, by zastąpić nimi konieczność zatrudnienia lokalnych pracowników amerykańskich – nie wahał się także na jednoznaczną krytykę największego militarnego sojusznika militarnego, na współpracy z którym Korea opiera swe plany wojenne, wspominając o incydencie jako znieważeniu Korei i Koreańczyków.

Analogiczną retorykę wobec Chin uważa jednak za niedopuszczalną – i gotów jest z nią walczyć, niekiedy nie przebierając w środkach. Raptem w październiku, gdy Korea była świadkiem licznych demonstracji wymierzonych w chińskiego genseka Xi Jingpina, który miał przyjechać do kraju na szczyt Azjatyckiego Forum Współpracy Gospodarczej (APEC), Lee Jae Myung nakazał twarde stłumienie tych protestów, zapowiadając ściganie ich uczestników. Teraz zaś idzie jeszcze krok dalej.

Pan prezydent Lee grozi

Zapowiedział bowiem bezpardonowe rozprawienie się z debatą polityczna w kraju oraz krytyką władz – tak wewnętrzną, skierowaną wobec jego rządu, jak i zewnętrzną, wymierzoną w Chiny i Partię Komunistyczną. Pretekstem do tego, podobnie jak w licznych krajach na Zachodzie, ma być walka z rzekomą dezinformacją oraz „mową nienawiści”. Jak twierdzi, głoszenie poglądów, które uznaje za „dyskryminacyjne”, rzekomo „dzieli społeczeństwo” oraz „zagraża demokracji” (!).

Pan prezydent twierdzi, że jego krytycy i głosiciele nietolerowanych przez niego poglądów sprytnie wykorzystują zasadę wolności słowa. Jego zdaniem jednak to „działalność kryminalna”, zaś wolność słowa obejmuje tylko poglądy akceptowane. Oczywiście o tym, jakie poglądy są „dyskryminacyjne”, „nienawistne”, „dezinformujące” czy „społecznie dzielące”, decydować ma jednostronnie (jego) rząd. To wszystko zadeklarował na posiedzeniu gabinetu, obiecując „restrykcyjne kary” za niesłuszne poglądy.

Rok temu – i już powtórka?

Azjatycka debata publiczna jest z reguły, choć nie zawsze, bardziej stonowana niż europejska czy amerykańska, wiele w niej eufemizmów i niedopowiedzeń. Tym chyba trzeba tłumaczyć niektóre reakcje, które wywołał Lee, a w których mowa o jest o „zaniepokojeniu” o wolność słowa w kraju. Słowo „zaniepokojenie” zdaniem licznych Koreańczyków jest wręcz żartobliwie niedostateczne na określenie prób powolnego, zacieśniającego się wprowadzenia państwowego autorytaryzmu.

Co ciekawe – będący przedstawicielem koreańskiej lewicy Lee Jae Myung sam doszedł do władzy na fali sprzeciwu przeciwko próbie wprowadzenia stanu wyjątkowego i zawieszenia wolności politycznych w kraju, podjętych przez poprzedniego prezydenta Yoon Suk Yeola nieomal dokładnie rok temu. Sam potępiał zresztą jego działania, dokładnie z tego względu. Teraz zwolennicy Yoona i koreańska opozycja twierdzą, że ich ostrzeżenia – sugerujące, że Lee może być nie tylko sympatykiem, ale wręcz aktywem Pekinu – właśnie się sprawdzają.

Od kilku miesięcy trwać mają policyjne zatrzymania krytyków władz. Szczególne wzburzenie, zwłaszcza w USA, wzbudziły aresztowana pastorów i przywódców religijnych, którzy przetrzymywani są tygodniami w aresztach – oficjalnie w oczekiwaniu na procesy pod absurdalnymi, jak twierdzą krytycy, zarzutami. Procesy te jednak są wciąż odwlekane. Dodatkowo, jak zarzuca opozycja, władze bezprawnie wstrzymują publikację nagrań wielogodzinnych przesłuchań, jakim zatrzymani mają być poddawani.