Komunizm w USA w sensie dosłownym? Pewne miasto zmierza w stronę państwowej dystrybucji żywności

Władze miasta Chicago mają pomysł, w jaki sposób rozwiązać (a przynajmniej zasymulować rozwiązywanie) problemów, które stworzyła ich własna, obłędna polityka. Chcą mianowicie sięgnąć po rozwiązania znane już z historii – i otworzyć państwowe sklepy z żywnością. Nachodzą peerelowskie supersamy w wersji amerykańskiej?

Dość często można usłyszeć o komunistycznych z ducha pociągnięciach rządów, również w USA – za każdym razem, gdy owe rządy po raz kolejny demonstrują pogardę dla prywatnej własności, lub też lekarstwo na wszystkie bolączki świata i okolic widzą we własnej totalitarnej kontroli.

Jest to z pewnością plaga współczesnych czasów, choć samo określenie „komunistyczny” najczęściej jest w takich sytuacjach pewną figurą retoryczną. Znacznie rzadziej spotkać można przypadki, w których odwołanie do komunizmu jako systemu ustrojowego nie byłoby bynajmniej przerysowaniem.

Właśnie taki jednak przypadek pragną zafundować swojemu elektoratowi władze miejskie Chicago.

Żywnościowe pustynie

Ideą burmistrza Chicago, niejakiego Brandona Johnsona, jest bowiem pomysł żywcem wyjęty z rzeczywistości „realnego socjalizmu”. Chce on bowiem, by władze (lokalne, ale zawsze) odpowiadały za dystrybucję żywności i podstawowych artykułów życiowych.

Skąd ten wręcz trudny do wyobrażenia absurd? Wziął się on z zupełnie realnego problemu, z jakim zmaga się Chicago (i wiele innych miast również). Chodzi o tzw. food deserts, „żywnościowe pustynie”. W Ameryce określa się w ten sposób dzielnice miast, gdzie nie da się kupić jedzenia – nie ma bowiem sklepów.

Oczywiście nie jest to sytuacja naturalna. Normalnie, gdzie jest popyt, tam jest i podaż. Stąd też sklepy, wobec tysięcy potencjalnych konsumentów, powinny wręcz ścigać się, by otwierać tam swoje filie i oddziały, prawda? Przecież im się to opłaca…?

Rzecz jednak w tym, że akurat w tych miastach i dzielnicach, o których mowa, to się nie opłaca. I dlatego właśnie sklepy stamtąd zniknęły. Jest to bowiem konsekwencja polityki władz tych miast, w tym i Chicago (należących do skrajnie lewicowego nurtu Partii Demokratycznej).

Łapanie przestępców to rasizm

Nie chodzi tylko o podatki, choć te w Chicago są szokująco dla reszty USA wysokie. Nie tylko o biurokrację i mętne otoczenie prawne. Na ucieczkę sklepów wpływ ma głównie masowa, drobna przestępczość – a przede wszystkim to, jak podchodzą do niej władze.

Te bowiem – zarówno jeśli chodzi burmistrza Johnsona, jak i okręgową prokurator, niejaką Kim Foxx – zaliczają się do gorących zwolenników tzw. reformy systemu sprawiedliwości kryminalnej („criminal justice reform„). I starają się ową „reformę” wcielać w życie.

Twierdzą także, ze system ten jest „rasistowski” – ponieważ większość skazanych okazują się stanowić czarni. A gdy statystyka jest niekorzystna dla „mniejszości”, przecież musi to być „rasizm”. Na czym polega z kolei ta „reforma”? Ano na radykalnym, masowym obniżeniu rygorów egzekwowania prawa.

Schwytani przestępcy (i to nawet na gorącym uczynku) mogą zatem liczyć na niemal natychmiastowe zwolnienie z aresztu, w ramach „kaucji bezgotówkowej” (no-cash bail). Nawet wielokrotni recydywiści otrzymują „kary zastępcze”. Zaś ogromna liczba drobnych przestępstw jest w istocie ignorowana.

Chicago w dziurze (nie tylko budżetowej)

Efekt jest oczywisty. Złodzieje, którzy okradają sklepy, w praktyce przestali bać się złapania. Co im bowiem grozi? Nawet w przypadku aresztowania, jeszcze tego samego dnia będą znów na wolności. Policja w Chicago ma zaś tak wielkie braki (oraz niskie morale), że często nawet nie jest w stanie odpowiedzieć.

Skutkuje to tak masowym wzrostem kradzieży, że począł on „wykańczać” nie tylko drobne sklepy indywidualnych właścicieli, ale zaczął dać się też zauważać w wynikach finansowych sieci handlowych. Ze skutkiem do przewidzenia – sklepy po prostu przenoszą się do innych jurysdykcji lokalnych.

Burmistrz Chicago ma jednak na to sposób. Oczywiście nie w ten sposób, by zacząć faktycznie ścigać przestępców – twierdzi on, ze „reforma sprawiedliwości kryminalnej” to wielki sukces, i trzeba na tym polu iść jeszcze dalej, winę za brak sklepów zrzuca zaś naturalnie na chciwych właścicieli sklepów.

Chce on natomiast stworzyć sieć państwowych sklepów spożywczych. Jeśli silić by się na porównanie – oto amerykańska wersja peerelowskich supersamów. Jak stwierdził Johnson, otwarcie rzeczonych jest „niezbędne, wykonalne i możliwe do wdrożenia”.

To wszystko naturalnie w sytuacji, gdy Chicago ma ogromną dziurę budżetową, podatnicy i firmy wyprowadzają się we wszystkich kierunkach, zaś sytuacja na rynku spożywczym jest rekordowo trudna. Ale od kiedy socjalistów u władzy wzruszały takie drobne problemy…?

Komentarze (0)
Dodaj komentarz