Raptem wczoraj Donald Trump podpisał dekret o zaklasyfikowaniu Antify, rozproszonej choć zorganizowanej sieci lewackich bojówek, za organizacje terrorystyczną. Wbrew pobieżnemu przekonaniu taka klasyfikacja ma bardzo istotne konsekwencje i daleko wykracza jedynie poza kwestię narracyjno-pijarową. W myśl tamtejszych przepisów, umożliwia bowiem ściganie w USA – i to z podobną intensywnością oraz podobnymi metodami, co w przypadku bojowników Al-Kaidy i Państwa Islamskiego – członków tejże.
Co jeszcze istotniejsze od samych ekstremistów i „aktywistów”, wystawia także na cel wszelkie podmioty finansujące lewackich radykałów (nie tylko samą Antifę – Trump już zapowiedział bowiem, że dołączą do niej kolejne pokrewne organizacje). A to bardzo znaczące – sektor „postępowych” organizacji w USA, które podejrzewane są o mniej lub bardziej pośrednie finansowanie czerwonych bojówek, jest bowiem ogromny, bardzo zasobny. I wpływowy w sensie politycznym.
Co prawda sfera lewicowych NGO-sów bardzo ucierpiała po likwidacji federalnej agencji USAID, a także szeroko zakrojonych cięciach zbędnych i nieuzasadnionych wydatków federalnych w pierwszych miesiącach tego roku – okazało się bowiem, że przepastne fundusze z budżetu państwa odnajdywały się w kieszeniach skrajnie lewicowych organizacji – nadal jednak dysponuje środkami niebagatelnymi. I właśnie to, jak nimi dotąd obracały, może okazać się dla nich pułapką.
Jak bowiem wynika z ujawnianych opracowań, jedna z najsłynniejszych i zupełnie jawnie działających organizacji pozarządowych, Open Society Foundation, powszechnie kojarzona z miliarderem George’m Sorosem, na przestrzeni lat, od 2016 roku, przetransferować miała – poprzez liczne podmioty pośredniczące – środki rzędu 80 milionów dolarów, które finalnie zasilić miały ekstremistyczne grupki lewicowe nieodżegnujące się od przemocy i terroru (w ich slangu określanego jako „direct action”).
USA ku politycznej bałkanizacji?
Jak zaś wygląda owa „akcja bezpośrednia”, można było obserwować dziś (oczywiście tragiczny zamach na Charliego Kirka także się w nią wpisywał). Jak wynika z obecnych ustaleń, skrajnie lewicowy, pro-imigracyjny ekstremista otworzył dziś ogień w kierunku budynku służby imigracyjnej ICE (Immigration and Customs Enforcement) w Dallas, w Teksasie. Zastrzelił on dwie osoby, następnie zaś popełnić miał samobójstwo, tym samym podnosząc bilans śmierci (choć najpewniej nie „ofiar”) do trzech.
Sprawca strzelać miał z dachu budynku sąsiadującego z obiektem ICE. Czynił to, wedle przekazów medialnych, na oślep i bez konkretnego celu ani większego wyrafinowania. Co być może byłoby ironiczne, gdyby nie było tragiczne dla samych poszkodowanych, zabił on jedynie… dwóch zatrzymanych przez tę służbę imigrantów. Nie zaś agentów federalnych, jak najpewniej zamierzał – a za wymierzone w których ataki dokonano już w ostatnich tygodniach szeregu aresztowań lewackich radykałów.
Terrorystę z Dallas zidentyfikowano jako 29-letniego Joshuę Jahna. Ustalenie jego motywacji oraz afiliacji politycznych nie nastręczyło większych trudności. W dużej mierze choćby dlatego, że sam zadbał on o jej podkreślenie. Na łuskach nabojów zamieścić miał – identycznie jak morderca Charliego Kirka, Tyler Robinson – hasła o treści wymierzonej w służbę ICE. Nie zabrakło jednak także innych dowodów jego aktywności sieciowej oraz politycznej.
Śledztwo w sprawie sprawcy wszczęło FBI – co akurat dla wielu komentatorów w USA nie jest wiadomością zachęcającą. W ubiegłych latach FBI mierzyło się bowiem z licznymi zarzutami stronniczości i nękania, przykładowo, organizacji rodziców walczących o kontrolę nad programami nauczania w USA czy protestów anty-lockdownowych jako potencjalnych „terrorystów” – podczas gdy na lewackich ekstremistów z Antify czy bojówki ruchu BLM patrzyć miało z szokującą pobłażliwością.