Kogo chce szpiegować Bruksela? UE, von der Leyen bez autoryzacji krajów formują służbę wywiadowczą

W zwykłych okolicznościach można by się spodziewać, że oświadczenie władz, w którym te przyznają się do łamania prawa i przekraczania swoich uprawnień, spowoduje tych władz natychmiastowy upadek. W okolicznościach nieco mniej zwykłych, ale w dalszym ciągu choć odrobinę normalnych, wieści te wywołałyby jakąś, jakąkolwiek znaczącą reakcję. W Unii Europejskiej natomiast nie. Podobna sytuacja wydaje się w UE niemal normą – oczywiście tak długo, jak długo łamiącym prawo są instytucje europejskie, którym najwyraźniej wszystko wolno. Najnowszy przykład – dzięki „uprzejmości” tych ostatnich.

Oto bowiem Komisja Europejska poinformowała, że rozpoczęła formowanie własnej, wewnętrznej służby wywiadowczej. Organy wykonawcze UE – organizacji, przypomnijmy, w której kompetencje w zakresie bezpieczeństwa i obronności są wyłączną domeną krajów członkowskich – miały bowiem „przemyśleć” ten problem, rzekomo pod wpływem wojny na Ukrainie czy polityki Donalda Trumpa. I tak jakoś im wyszło, że metodą na „wzmocnienie zdolności w zakresie wywiadu i bezpieczeństwa” Europy jest stworzenie struktury szpiegowskiej podległej wyłącznie unijnym organom z Brukseli.

„Rozważyć przekazanie części suwerenności UE”. Znowu

W myśl obecnych planów, służba ta miałaby bowiem zostać stworzona w strukturach sekretariatu przewodniczącej KE, Ursuli von der Leyen – czyli w istocie działać jak jej personalna firma szpiegowska. Na jakiej podstawie prawnej podjęto taką decyzję, i kiedy kraje członkowskie zatwierdziły budżet dla tej służby? Oczywiście, żadnej i nigdy. Kraje członkowskie formalnie nie wiedzą bowiem nawet o tej decyzji. Komisja bowiem „nie przekazała jeszcze planów” państwom UE, choć samą służbę, nie czekając na niczyją autoryzację, miała zacząć już organizować.

W myśl planów, przynajmniej z początku jej personel mieliby tworzyć funkcjonariusze służb wywiadowczych krajów UE. Kto miałby ich wybierać (i dlaczego KE), również jeszcze nie wspomniano. Wiele jednak wskazuje, że miałby być to krok do wasalizacji krajów członkowskich wobec Brukseli również w dziedzinie wywiadu, w teorii podległej tylko im. Przedstawiciele Unii już zakładają bowiem, że unijna służba „koordynowałaby” zarządzanie informacjami spływającymi ze wszystkich służb krajowych. Najwyraźniej założono, bez pytania tych ostatnich o zdanie, że te ostanie mają to robić i już.

Co zabawne i jakże symptomatyczne, największym przeciwnikiem planów von der Leyen i Komisji jest na razie… Centrum Wywiadowcze i Sytuacyjne UE (Intelligence and Situation Centre), znane jako Intcen – czyli inna struktura, która w założeniu także miała być unijną służbą specjalną! Tyle, że ta ostatnia znajduje się w strukturach Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych (European External Action Service), nie Przewodniczącego KE, i biurokraci ją kontrolujący nie życzą sobie konkurencji i podważania własnego monopolu w tej dziedzinie…

Traktaty? Kto by się tym przejmował

Słyszeliście kiedyś, drodzy Czytelnicy, o czymś takim jak zasada subsydiarności? Jeśli nie – a doprawdy, obserwując praktykę polityczną wewnątrz UE, sztuką jest w ogóle wiedzieć o jej istnieniu – to warto to pojęcie przypomnieć. Otóż jest to zasada, która zakłada, że unijne instytucje biurokratyczne angażują się w tylko te działania, do których kraje członkowskie dobrowolnie dały im mandat, oraz tylko jako element wspomagający organy tychże państw. W żadnym wypadku nie zaś czynnik działający niezależnie od nich, ani tym bardziej z nimi rywalizującymi.

Znaczną część szerszego audytorium mogłoby to ciężko zaskoczyć, ale zasada ta, w teorii i w myśl traktatów założycielskich Unii Europejskiej, stanowić ma jeden z filarów oraz fundamentów działania Unii Europejskiej jako organizacji. Jak wygląda przestrzeganie tej zasady w praktyce – patrząc na pyszałkowatość Komisji Europejskiej, traktującej państwa członkowskie z buta i z pogardą (oczywiście wyjąwszy Niemcy, Francję i te wobec KE spolegliwe – czyżby niektórzy byli „równiejsi”?) – w zasadzie nie trzeba specjalnie wspominać.

Problem UE – prawdziwy, strukturalny, głęboko zakorzeniony problem, gorszy być może niż całe przeregulowanie i niekonkurencyjność gospodarki, „zielone” zapędy ideologiczne czy długofalowo samobójcza demografia i impotencja w dziedzinie imigracyjnej – polega najprawdopodobniej na tym, że choć większość mieszkańców Kontynentu nie życzy sobie jednego, scentralizowanego państwa europejskiego, rządzonego przez dekrety i dyrektywy politycznego i biurokratycznego establishmentu z Brukseli, to ci ostatni i owszem, właśnie, dokładnie tego chcą.

Zero praworządności dla wrogów praworządności!

I co gorsza, niektóre z tych środowisk chyba naprawdę wierzą, że są w stanie owo państwo wepchnąć Europejczykom do gardeł, nawet mimo ich niechęci i oporu. Stąd traktowanie pieniędzy podatników jak bat i narzędzie szantażu, groźbą wstrzymania których szantażuje się państwa systemowo niechętne dalszej centralizacji UE. Stąd próby sobiepańskiego decydowania przez Brukselę o wewnętrznych sprawach krajów członkowskich, czy zgoła absurdalna sytuacja, w której państwa swe zmiany prawne przed uchwaleniem muszą raportować Brukseli. I dopraszać się o aprobatę, niczym niegdyś ruscy książęta o jarłyk chana Złotej Ordy.

Stąd także egzaltowanie się do znudzenia o „praworządności” i „staniu na straży wartości europejskich”, mimo że sama Komisja Europejska traktaty najbezczelniej łamie i nawet się z tym nie kryje – bo co jej zrobicie? Same „wartości europejskie” pozostają zaś pojęciem labilnym i niedookreślonym, i w praktyce oznaczają głównie to, co akurat w danym momencie twierdzi Komisja. Zatem dalej, Europejczycy, przestrzegajcie „wartości europejskich”… Nie chcecie przestrzegać? Tylko poczekajcie, aż Bruksela będzie miała własny wywiad i bezpiekę