Pomimo dość bojowej retoryki, z której na arenie międzynarodowej wielokrotnie day poznać się kolejne rządy Kanady, potępiając państwa niedemokratyczne i autorytarne, w stosunkach wewnętrznych tamtejsze władze zdają się stosować zasadniczo inne podejście. Na tyle odmienne, że nie byłoby nieuzasadnionym pytanie, czy Kanada sama nie powinna stać się obiektem wzmożonej uwagi międzynarodowej z uwagi na zagrożenie dla podstawowych praw człowieka?
Takim prawem, bez wątpienia, jest wolność słowa. Zarówno w rozumieniu teoretycznym, jako możliwość głoszenia pełnego wachlarza opinii (w tym zwłaszcza tych, które z jakichś przyczyn nie cieszą się przychylnością władz), jak i wydaniu praktycznym – jako fizyczna możliwość wyrażania tych poglądów w sposób umożliwiający ich włączenie do obiegu opinii i informacji. Podstawowym narzędziem tego ostatniego jest dzisiaj w oczywisty sposób Internet. W jaki sposób Kanada podchodzi dziś do tych swobód?
Cóż, jeśli chodzi o tą pierwszą, to w kraju tym można dziś trafić pod sąd, stracić wolność, majątek, pracę lub karierę za wyrażanie niesłusznych opinii. Pretekstu do tego zapewniają obłudne przepisy dot. walki z „mową nienawiści”, „wykluczeniem”, homofobią/transfobią/islamofobią/wtffobią. Tam zaś, gdzie tego pretekstu nie zapewniają, rząd potrafi sięgać po represje nawet i bez tego (by przypomnieć słynny protest kierowców ciężarówek w 2022 r. oraz bezprawne zamrażanie kont bankowych jego uczestnikom).
Dotąd natomiast Kanada nie doczekała się, mimo duszących oparów politycznej poprawności i wokeizmu, w których kraj ten pogrążył się w epoce rządów premiera Trudeau, cenzury prewencyjnej na wzór chiński czy sowiecki. W końcu to kraj jakoby „demokratyczny”… Wygląda jednak na to, że i to może się tam w szybkim tempie zmienić. Rząd Partii Liberalnej złożył bowiem do tamtejszego parlamentu projekt dystopijnej zgoła ustawy, którą – gdyby pojawiła się w innym kraju – najpewniej sam by potępił.
Kanada pod butem cenzury w Sieci
W myśl projektu Bill C-8, nad którym obraduje obecnie kanadyjska Izba Gmin, kanadyjski rząd uzyskałby możliwość jednostronnego, z nikim niekonsultowanego i sekretnego ocinania dostępu do Internetu. Dowolnej wybranej osobie („any specific person” – taki właśnie zapis ma znajdować się w ustawie). Odebranie komuś dostępu do Sieci – a zatem i w praktyce po prostu możliwości funkcjonowania we współczesnym świecie – miałoby wymagać tylko tego, by rząd uznał sobie to za stosowne.
Decyzje takie miałyby być bowiem podejmowane przez minister ds. przemysłu, po konsultacji z ministrem ds. bezpieczeństwa. I z nikim innym. Nawet organy sądowe zostały w ustawie odcięte od możliwości sprawowania nadzoru. Dopiero **po** wydaniu decyzji o blokadzie, dana osoba w teorii mogłaby się od niej odwołać do sądu. W teorii – bowiem złożenie pozwu, znalezienie adwokata, opłacenie go (przelewem) i wszystkie te czynności wymagają przecież… dostępu do Internetu.
Aktualny minister ds. bezpieczeństwa w liberalnym gabinecie Marka Carney’a, Gary Anandasangaree, zachwalał w Izbie Gmin nowe przepisy, twierdząc, że pomogą one walczyć z internetowymi naciągaczami i hakerami. Oczywiście możliwe jest to już teraz, sam zaś minister nie potrafił znaleźć argumentów, dlaczego uchwalenie nowej ustawy byłoby w tym celu niezbędne. O możliwości arbitralnych represji w stosunku do osób głoszących „niepoprawne” opinie oczywiście ani słowa.
Kanada w ciągu ostatnich lat była już uszczęśliwiana pomysłami prewencyjnego więzienia za wyznawane poglądy, debankingu, deplatformingu, agresywnej cenzury, i innymi działaniami, które jakże pasują do postępowych, demokratycznych władz. Niestety wygląda na to, że kraj ten w dalszym ciągu idzie w tym kierunku – Partia Liberalna dysponuje bowiem większością w teorii pozwalającą na przeforsowanie projektu.