Jeden pożar za drugim. Czy zakłady przemysłowe w Polsce płoną przypadkowo, czy ktoś im „pomaga”?

Jak wiadomo, w ostatnim czasie – a zwłaszcza w ubiegłym tygodniu – pełno było informacji o płomieniach trawiących obiekty przemysłowe i gospodarcze na terenie Polski. W niedzielę i poniedziałek uwagę większości doniesień przykuł pożar hali produkcyjnej w Mińsku Mazowieckim. Zakład ten, wytwarzający opakowania foliowe, stanowił o tyle „wdzięczny” obiekt dla płomieni, że obecne tam półprodukty wykorzystywane w toku procesu produkcyjnego mogły łatwo zająć się ogniem.

Gwoli przypomnienia, jego gaszenie, mające miejsce w nocy z niedzieli na poniedziałek, zaangażowało 300 strażaków i kilkadziesiąt wozów. Pomimo jego ugaszenia, jeszcze we środę nad Mińskiem Mazowieckim pojawiały się kłęby czarnego dymu unoszące się z pogorzeliska, wymuszając kolejną interwencję strażaków. I choć ostatecznie pożar szczęśliwie nie pozbawił nikogo życia, to mieszkańców i tak niebezpodstawnie ostrzeżono przed możliwością zatrucia dymem.

Temat zamknięty? Niestety, w żadnym wypadku. Pożar zakładu w Mińsku Mazowieckim to bowiem jedynie ostatni z bynajmniej niekrótkiej listy tyleż tajemniczych, co zastanawiających katastrof z ogniem w roli głównej, jakie miały miejsce w ostatnich tygodniach. I które wywołują coraz silniejsze podejrzenia. Zaledwie w ten sam poniedziałek, 14. lipca, doszło bowiem do innego pożaru. Też zakładu przemysłowego i też wykorzystującego tworzywa sztuczne.

Przemysł, co stał się łatwopalny

Chodzi o obiekt w Siemianowicach Śląskich. Wedle dostępnych informacji, w zakładzie tym obrabiano takie substancje jak szkło epoksydowe, pleksiglas czy PCV. Nieoficjalnie, pożar wybuchnąć miał w momencie korzystania z urządzenia do przecinania laserowego, lub w związku z nim. Także i tutaj z płomieniami walczyło kilkudziesięciu strażaków, zaś gęsty dym obecny lub widoczny był w sporej części aglomeracji śląskiej. A to przecież daleko niejedny przykład z ostatnich miesięcy.

Był i pożar zakładów mięsnych w Sosnowcu (10. maja), magazynu granulatu gumowego w Sławnie (8. czerwca), tartaku w Tyblach (13. czerwca), fabryki naczep i przyczep samochodowych w Wieluniu (18. czerwca), hali magazynowej z dywanikami samochodowymi w Czerwionce-Leszczynie (20. czerwca), magazynów tworzyw sztucznych w Kawęczynie (24. czerwca), składu żywicy oraz utwardzaczy chemicznych w Polkowicach (25. czerwca), sortowni (znowu…) tworzyw sztucznych w Rudzie Śląskiej (28. czerwca)… i tak dalej.

Oczywiście, bez wątpienia najbardziej rozsławionym (choć niesławnym) przypadkiem był pożar hali handlowej przy ul. Marywilskiej 44 w Warszawie. I choć przypadki takie jak strawienie przez ogień hali w Gdańsku na Przeróbce 17. kwietnia można złożyć na karb mającej tam miejsce aktywności (wedle źródeł policyjnych – wytwarzano tam narkotyki, zaś pożar zapoczątkowała eksplozja nielegalnego laboratorium), to inne już nie. A przecież trudno zakładać, że polskie obiekty przemysłowe nagle stały się łatwopalne…

Pożar (mało) dyplomatyczny

W tym kontekście nie dziwią podejrzenia, które przy tej okazji się formułuje. Cechą wspólną większości z nich jest nie tylko podejrzenie o celowe podpalenia, ale też skierowanie ich pod adresem konkretnego podejrzanego. Tym jest Rosja oraz jej służby specjalne, słynące z braku skrupułów w działaniu. I nie bezpodstawnie. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz inne polskie służby już wielokrotnie ujęły podejrzanych o próby przeprowadzenia sabotażu ważnych obiektów, np. infrastruktury kolejowej.

Właśnie takie oskarżenia podnoszono przy okazji pożaru Marywilskiej 44. Tak groźne incydenty na dużą skalę miały zresztą miejsce nie tylko w Polsce – także w Czechach czy Bułgarii. Także i tam podejrzewano rosyjskie służby specjalne, realizujące w ten sposób, jak się domyślano, bezczelną i arogancką politykę Kremla – który w ten sposób próbuje zastraszyć i wymusić bardziej potulną wobec siebie politykę na krajach, które wspierały dostawami uzbrojenia Siły Zbrojne Ukrainy. A które, czego Kreml nie może zapomnieć, znajdowały się niegdyś pod jego butem.

Oczywiście w sensie prawnym jest to działanie na progu wojny – niestety, próżno jednak szukać w ich przypadku choćby prób podjęcia jakichś kroków odwetowych wobec Rosji. Zaś biorąc pod uwagę zupełną nieskuteczność dyplomacji w stosunkach z postsowiecką kremlowską kleptokracją (czy też, konkretniej, innego rodzaju dyplomacji niż tej popartej wyraźną, wiarygodną groźbą) oraz butę i obcesowość rosyjskiej elity władzy, bez ich podjęcia ciężko spodziewać się jakiejkolwiek zmiany działań Kremla.

Sabotaż vs. polska biurokracja

Wracając do katastrofy w Mińsku Mazowieckim – Prokuratura Okręgowa w Siedlcach poinformowała w poniedziałek, że wszczęła w jej sprawie śledztwo. Pożar hali traktowany jest jako potencjalne podpalenie, a co za tym idzie – przestępstwo sprowadzenia zagrożenia dla życia lub zdrowia wielu osób albo mienia w wielkich rozmiarach. Policja i prokuratorzy przeprowadzili czynności śledcze, „zabezpieczyli”, „przeszukali”, „przesłuchali” etc. Drukarki poszły w ruch, wypluwając przyszłe tomy akt.

Pytanie – co z tego? Przecież jeśli w tych podejrzeniach jest cień prawdy, i podpalenia te to faktycznie działalność dywersyjno-terrorystyczna na zlecenie rosyjskich tajnych służb, walka z nimi za pomocą postępowań prokuratorskich jest absurdem. Do walki z takim zagrożeniem służy skuteczny, sprawny kontrwywiad, ewentualnie też specjalnie przeszkolone siły policyjne. Nie formalności, biurokratyczne procedury i dokumenty. Co więcej, czyni się to po cichu, nie zaś publicznie i z rozgłosem.

Bez tego pierwszego zakłady na terenie Rzeczpospolitej, jak się można obawiać, nadal mogą niekiedy spontanicznie zapłonąć…