Jak wiadomo, szczyt klimatyczny COP30 w brazylijskiej miejscowości Belém, obraduje z wielką pompą od 10 listopada. Pośrodku amazońskiej dżungli – której część notabene wycięto, żeby wielmożna elita, która zjawiła się na wydarzeniu, miała wygodniej – zgromadzeni radzą bowiem nad tym, jak zapobiec nieuchronnej katastrofie świata, a to przecież wymaga udogodnień. Katastrofa ta miała zresztą już, zgodnie z przewidywaniami klimatycznych proroków, nastąpić kilkukrotnie. Niestety za każdym razem termin ten przesuwał się na „za parę lat”.
Szczyt Belém zatem obradował – jednak we czwartek obradować nagle przestał. W pawilonach wydarzenia wybuchł bowiem pożar. Płomienie miały pojawić się w części określanej jako „Africa Pavilion”, którą zarządza Afrykański Bank Rozwoju. W wyniku rozprzestrzenienia się, a następnie walki z ogniem poszkodowanych miało zostać 13 osób, głównie w wyniku zatrucia dymem. I choć sam ogień ugaszono, wedle organizatorów, w zaledwie sześć minut, to nie pomogło to w walce z dymem.
Właśnie dym i wyziewy miały być przyczyną, dla którego zgromadzeni, w liczbie kilku tysięcy, musieli poddać się nakazowi ewakuacji. W efekcie tego, jak zauważały liczne doniesienia, negocjacje toczone w Belem na temat „klimatycznych finansów” (tj. finansowania „aktywizmu klimatycznego”) czy „tempa wycofania paliw kopalnych” (ujęte tak, jakby samo wycofanie było z góry przesądzone i niezależne od woli zainteresowanych, zaś kwestię do negocjacji stanowiło jedynie tempo).
Nie poinformowano, ile CO₂ dostało się do atmosfery w wyniku ewidentnego niedotrzymania standardów ochrony przeciwpożarowej na COP30, ani też jaki wpływ środowiskowy miało użycie gaśnic.
Ideologiczny pożar w ONZ i na świecie
Odkładając na bok tę fascynującą obserwację, trudno jednak zbroić się w dobry humor. Całe wydarzenie, oficjalnie noszące nazwę United Nations Climate Change Conference (COP30), nie ma bowiem założenia dyskusyjnego, lecz polityczne. Zwołane zostało w konkretnym celu, jakim jest narzucenie krajom globu kolejnych „ambicji klimatycznych”. Nie trzeba chyba tłumaczyć, co konkretnie to oznacza – każdy i tak, czy tego chce czy nie, widzi skalę tych „ambicji” na swoim rachunku za prąd.
Jakoś bowiem tak się składa, że „walka ze zmianami klimatycznymi” zawsze sprowadza się do nakładania kolejnych opłat, danin, składek, haraczy i bakszyszów. Jak przykładowo ostatnio. Szczególnie przegwizdane mają tutaj mieszkańcy Unii Europejskiej i krajów Zachodu, już i tak odczuwający skutki coraz głębszej zapaści przemysłowej wywołanej klimatycznym fanatyzmem UE i wynikającymi zeń absurdalnymi, sztucznie zawyżanymi cenami energii. Tymczasem i UE, i ONZ twierdzi, że to i tak za mało i trzeba „jeszcze bardziej ambitnego” reżimu.
Na tym zresztą nie dość, i prócz klimatycznych haraczy oraz pogarszania standardu życia szerokich kręgów ludności, jaśnie elita omawia także pomysły, aby zakazać szerokiej publice krytykowania klimatycznej ideologii oraz wytykania jej absurdów. W końcu nie może być tak, że byle płacący podatki plebs śmie wyrażać swoje własne zdanie na temat rujnującego jego perspektywy „klimatycznego” reżimu prawnego, gdy całe grono polityków, działaczy, „aktywistów” i „ekspertów” wyraźnie powiedziało mu, co ma na ten temat myśleć.
Słowem – COP30, w teorii będąca konferencją, w praktyce nie ma niczego rozważać ani deliberować. Jest po prostu politycznym spektaklem, który służyć ma oficjalnym „przyjęciu” z góry założonych wniosków i działań. Ci przeciwni tym działaniom, jak Donald Trump, po prostu na wydarzenie nie przyjechali. W tym kontekście pożar przedostatniego dnia wydarzenia jest nie tylko jego symbolicznym pożegnaniem, ale stanowi też ponurą ironię oraz zapowiedź tego, co płynące ze szczytu, gospodarczo zatrute deklaracje mogą przynieść w praktyce.